Kiedy ktoś pyta Mamę, jaka jest jej zdaniem najbardziej niezawodna metoda wychowawcza oraz fundament każdej relacji, Mama odpowiada – czułość i dotyk. Na ogół odpowiedź ta spotyka się z rozbawionym niedowierzaniem. Czułość? Dlaczego akurat ona? A dotyk? Wydawałoby się, że w wychowaniu sprawdzają się twarde wymagania, konsekwencja, spójność życia, wytrwałość, dyscyplina, poczucie humoru… Czułość i dotyk mają przecież zastosowanie tylko na etapie niemowlęcia i może jeszcze małego przedszkolaczka – przy starszych dzieciach, a już zwłaszcza przy nastolatkach, to wszystko staje się jakieś takie… niestosowne. Krępujące. Podobnie w relacji małżeńskiej. Młodzi małżonkowie nie mają problemu z wyrażaniem swojej miłości poprzez czuły dotyk, ale już małżeństwa ze stażem 10 plus zaczynają doświadczać w tej sferze poważnych zaburzeń. Gdzieś wkrada się wstyd, zakłopotanie – i przestajemy czule muskać swoje dłonie przy nalewaniu herbaty.
A to jest ogromna, nieoceniona szkoda!
Dawno, dawno temu, jako młoda bardzo osoba, wyczytała Mama, że człowiek, aby przeżyć – Mama to jeszcze powtórzy głośniej – ABY PRZEŻYĆ , potrzebuje się przytulać. W tekście padły nawet konkretne liczby – cztery przytulasy na dobę dla zachowania dobrego samopoczucia psychofizycznego, a osiem do dwunastu dla podtrzymania go przez dłuższy czas. Mama podzieliła się lekturą z Tatą i obydwoje postanowili wcielić tę zasadę w życie ich młodej, dwuosobowej jeszcze, podstawowej komórki społecznej. Efekt był natychmiastowy i bardzo przyjemny. Między nimi zadzierzgnęła się nić specyficznej intymności i bliskości, otulająca ich szczelnie kokonem bezpieczeństwa, wzajemnego zaufania i przyjemności płynącej z przebywania razem. Trzydzieści lat i pięcioro dzieci później ta zasada również obowiązuje i obydwoje ogrzewamy nasze starawe kości w promieniach jej cudotwórczych skutków.
Kiedy w Dużym Domu poczęły się legnąć dziatki, metoda przytulania naturalnie rozszerzała się stopniowo na kolejnych przybyszów i przekształcała swoje formy w zależności od wieku kandydatów do uściskania.
Kiedy dużodomowe dzieci przedzierzgnęły się w nastolatki, Mama musi przyznać, że miewała niekiedy wrażenie, iż przytula się do wyjątkowo zmrożonych gór lodowych tudzież murów ułożonych z niebywale grubej i twardej cegły, obdarzonych w dodatku mocnym polem siłowym utrudniającym podejście bliżej oraz rażących śmiałka laserową strzałą kłującego spojrzenia.
Nic to, jak mawiał pan Wołodyjowski, nic to. Warto było.
Pod tym lodem, pod tą cegłą, krył się biedny, kilkunastoletni człowiek, otumaniony i zakłopotany swoją adolescencją, nie umiejący jeszcze w odpowiedni dla wieku sposób okazać swoich pragnień, potrzeb, lęków i tęsknoty za bliskością.
Nie możemy się zniechęcać! Nie możemy obrażać się na własne dzieci! Nie rezygnujmy z czułego przytulania swoich dorastających – a co tam! – nawet całkiem dorosłych dzieci. One tego naprawdę potrzebują, podobnie jak każdy z nas.
W dzisiejszych popandemicznych czasach wyraźnie widać ludzką tęsknotę za dotykiem, ale jednocześnie daje się dostrzec jakaś niedobra ostrożność. U wielu z nas podstępnie zagnieździła się obawa przed drugim człowiekiem jako źródłem potencjalnego zakażenia – potencjalnym wirusem – i to jest coś bardzo trudnego do przepracowania. Ponadto Mama ma wrażenie, że w dobie esemesów, maili, czatów i zoomów, trochę się od dotyku odzwyczailiśmy.
A przecież to jest najpierwotniejszy i – w sensie dosłownym – najrozleglejszy z naszych zmysłów. Receptory dotyku znajdują się w naszej skórze (której powierzchnia to notabene aż dwa metry kwadratowe), a ponadto także nasz mózg traktuje dotyk priorytetowo. To od niego zaczynamy eksplorację świata!