Panie Wojtku, jak to się stało, że został pan operatorem filmowym, a potem twórcą filmów dokumentalnych?
Wojciech Staroń: Gdy byłem w liceum, lubiłem robić zdjęcia, więc filmowanie wzięło się z zamiłowania do fotografii. Poszedłem do szkoły filmowej, potem na to nałożyła się pasja do podróży, więc zacząłem robić filmy dokumentalne. Pierwszym była Syberyjska lekcja. Pojechałem za swoją narzeczoną – dzisiaj żoną – Małgosią na Syberię, gdzie podjęła ona pierwszą pracę jako nauczycielka polskiego. Tak nasze życie zaczęło kręcić się wokół filmu.
Czy żeby zostać operatorem filmowym, trzeba ukończyć szkołę filmową?
W.S.: Raczej tak. Nie jest to warunek konieczny, ale dzięki studiom naprawdę dobrze poznaje się ten zawód. Ja przy produkcji swoich filmów jestem i reżyserem, i operatorem, więc muszę umieć zapanować nad aspektami artystycznymi, ale też znać się na rzemiośle i sprawach technicznych.
Praca przy produkcji filmów to coś, o czym marzy wielu młodych ludzi. Jak wygląda pana zawodowa codzienność?
W.S.: Robię różne rzeczy. Filmy fabularne i dokumentalne. Pracuję też w teatrze: robię światło i projekcje do spektakli. Wszystko to, co jest związane z obrazem. Moja praca to rodzaj poświęcenia, bo jeśli chcemy z tego żyć, musimy podporządkować temu całe życie. To już nie jest tylko hobby. Zwłaszcza na początku drogi zawodowej, po ukończeniu szkoły filmowej, cały czas się po prostu ciężko pracuje. Szuka się ludzi, planuje, spotyka, próbuje, kręci, tworzy, montuje. Całe życie kręci się wokół pracy.

Jak powstaje film?
W.S.: Najpierw musi być pomysł. Pomysł, który ma potencjał. I w moim przypadku nasze życie – mojej żony, naszych dzieci – było zawsze ważną inspiracją. Obserwacja życia prowadzi do pomysłów na filmy, na wyjazdy. Wiążą się z tym gwałtowne zmiany, na przykład przeprowadzka do Argentyny, na wieś albo – wcześniej – wyjazd na Syberię. W pewnym momencie życie zaczęło zlewać się z filmem. Często film podążał za życiem. Do tej pory tak jest. Małgosia zajmuje się produkcją filmów, dźwiękiem na planie, więc się uzupełniamy. W czasie zdjęć wszystko wspólnie omawiamy, a potem razem je montujemy. Małgosia jest współautorką wszystkich naszych filmów i de facto powinna być wymieniona w napisach jako współreżyserka.
Wygląda na to, że kręcenie filmów ma duży wpływ na wasze życie. Żyjecie pracą?
W.S.: Tak. Czasami nawet za bardzo. Zdarza się, że jakiś projekt kończymy w domu i wtedy dzieci mają tego dość. Kiedy robiliśmy w domu montaż naszego filmu Bracia, to praca właściwie się nie kończyła. My to lubimy, ale czasem się zapędzamy i jest tego za dużo.
Ciekawe, czy wasze dzieci, gdy dorosną, obiorą podobne drogi zawodowe i życiowe.
W.S.: Janek urodził się w czasie zdjęć do filmu El Misionero w 2000 roku, gdy mieszkaliśmy w Argentynie. Później, w latach 2008-2010 Małgosia uczyła tam polskiego, a Janek chodził do szkoły. Był więc skazany na życie, bycie z filmem, z tatą filmowcem dzień i noc. Wtedy nakręciliśmy Argentyńską lekcję z Jankiem w roli głównej. Ten film to świat widziany jego oczami.
Obecnie Janek szuka swojej drogi, w tym roku zdaje maturę i chce studiować filozofię, ale bardzo interesuje się filmem. Startował w olimpiadzie wiedzy o filmie, ogląda dużo filmów, jest to dla niego ważne. Ale myślę, że nie byłoby dla niego dobre, gdyby mnie naśladował. Gdyby nie szukał czegoś swojego.
Pani Małgosiu, czy udawało się wam łączyć podróże z edukacją szkolną dzieci?
Małgorzata Staroń: Nasza przygoda z filmem i edukacją miała różne odsłony na przestrzeni lat. Kiedy wyjechaliśmy do Londynu, ja byłam w siódmym miesiącu ciąży, a Janek miał sześć lat. Wojtek miał pracować jako operator kamery przy zdjęciach do piątej części Harry’ego Pottera. Po dwóch miesiącach urodziła się nasza córeczka Nela. Znaleźliśmy się w małym domku na podlondyńskich przedmieściach. Wcześniej obiecaliśmy naszemu sześcioletniemu Jankowi, że nie pójdzie do żadnej placówki edukacyjnej, jeżeli nie będzie chciał. Jednak już po kilku dniach namierzyliśmy w okolicy szkołę, do której Janek chciał pójść i która szczęśliwie go przyjęła. Chodził do niej przez rok. W Polsce byłby w tym czasie w zerówce, natomiast w Anglii chodził do klasy pierwszej i drugiej.

Podobała się pani brytyjska szkoła?
M.S.: To było bardzo ciekawe. Dzieci chodziły w mundurkach, lekcje zadawane były do domu tylko raz w tygodniu, co stanowiło dużą ulgę dla rodziców. Jednak to, co zwróciło moją uwagę najbardziej, to fakt, że dzieci w Anglii uczą się czytać w bardzo konkretnie opracowany precyzyjny sposób. Janek wyjechał do Anglii bez znajomości języka. Więc na początku dostał serię książek, z której miał nauczyć się czytać, a książeczki ta zawierały wyłącznie ilustracje.
Same ilustracje? Do czytania?
M.S.: Tak! Uczył się na nich „odczytywania” historii z sekwencji obrazków, później, w kolejnych książkach wplatane były pojedyncze słowa, które bardzo łatwo zapamiętywał. Najpierw pojawiały się słowa o najwyższej częstotliwości występowania w języku mówionym. I tak przez cały rok dostawał kolejne książki, które odpowiadały kolejnym poziom zaawansowania i liczbie słów, którą miał w efekcie opanować. W ten sam sposób uczyły się czytać wszystkie angielskie dzieci. A potem wróciliśmy do Polski, gdzie nauka czytania w szkole polegała na tym, że dziecko dostawało zadany tekst do domu, gdzie na własną rękę, w jakiś magiczny sposób, miało nauczyć się czytać z mamą.
Janek nie miał problemów z porozumiewaniem się z anglojęzycznymi rówieśnikami?
M.S.: Nawiązał wiele znajomości, natomiast zauważyliśmy, że w pierwszym okresie nauczył się komunikować głównie poprzez ruch i gesty, co było jego pomysłem na porozumiewanie się w sytuacji, w której nie znał dobrze języka. Przynajmniej na początku. Nie wiem, czy ten wyjazd bardzo rozwinął go językowo (ufam, że tak), natomiast na pewno poznał inną kulturę i zobaczył, jak wygląda praca na planie filmowym.

Panie Wojtku, a jak się panu kręciło Harry'ego Pottera ?
W.S.: Szczerze? Było to bardzo żmudne, żeby nie powiedzieć nudne. Bardzo powtarzalne, rutynowe. Dużo się tam nauczyłem, cieszę się, że mogliśmy być tam całą rodziną przez prawie rok, ale też zdałem sobie sprawę, że to nie jest mój świat, i wróciłem do projektów bardziej kameralnych.
Przy Harrym Potterze po dwa, trzy tygodnie kręciliśmy tę samą scenę. Przy filmie dokumentalnym jest bardziej ciekawie, bo cały czas się coś zmienia, cały czas jest nieoczekiwane, jest zaskakiwanie. A idea dużych, bardzo drogich produkcji polega na tym, źeby widz nie był niczym zaskoczony. Wszystko tu musi być przewidywalne, zaplanowane i perfekcyjnie wykonane, co summa summarum jest dla operatora wyzwaniem, bo musi się wykazać, ale jednocześnie jest... nudne.
Nie ma pan dużego wpływu na film?
W.S.: Operator na pewno ma duży wpływ na stronę wizualną filmu i to zależy od układu reżyser-operator, ale końcowy kształt filmu to w dużym stopniu efekt etapu przygotowań i planowania filmu. Wizja poszczególnych scen jest zazwyczaj wypracowywana wspólnie, w czasie kręcenia filmu, ale na bazie tego, co przygotowane, wymyślone i sprawdzone wcześniej. Zostawiamy sobie oczywiście miejsce na rzeczy nieoczekiwane, ale jest tego dużo mniej niż w dokumencie. Nie każdy reżyser odważy się też na to, żeby w czasie zdjęć dać się czymś zaskoczyć. Nie wszyscy lubią dawać się zaskakiwać czymś świeżym.
Po Londynie przyszedł czas na Argentynę, prawda?
M.S.: Tak. Gdy Janek miał osiem lat zdecydowaliśmy się na podróż do Argentyny, gdzie spędziliśmy dwa lata życia. Ja zajmowałam się nauczaniem języka polskiego jako obcego, a Wojtek wykonywał zdjęcia do swojego kolejnego filmu dokumentalnego Argentyńska lekcja. Tym razem Janek trafił do szkoły argentyńskiej na głębokiej prowincji w północnej części kraju, w miejscowości Azara. Przed nieco ponad 100 laty trafiali tam polscy emigranci z zaboru austriackiego.
O czym jest Argentyńska lekcja ?
M.S.: Film opowiada o rzeczywistości życia dzieci argentyńskich, rzeczywistości widzianej oczami Janka. Przedstawia historię Marcii Majcher – dziewczynki polskiego pochodzenia, której dziadek walczył pod Monte Cassino. Marcia chodziła z Jankiem do szkoły i i miała bardzo trudną sytuację rodzinną. Film, który powstał, był hitem festiwali filmowych w latach 2011-2012. A, i jeszcze wspomnę o naszej córce. Dwuletnia Nela też odegrała ważną rolę drugoplanową w filmie.
A jak wyglądała wówczas szkolna i nie tylko szkolna codzienność Janka?
M.S.: Janek przyjechał do Argentyny przemęczony ogromem zajęć pozalekcyjnych, które serwowaliśmy mu w Warszawie: tenis, pianino, narty, pływanie, angielski i inne. Prawdę mówiąc, powiedział, że zgadza się na kolejny wyjazd tylko pod warunkiem, że nie będzie musiał uczestniczyć w żadnych zajęciach dodatkowych. W Argentynie dzieci uczyły się w szkole od 8 rano do południa. Wracały do domu na obiad, a następnie miały czas wolny. Dla Janka było to jak wyzwolenie z kajdan, które nałożyli mu ambitni rodzice. Nawet nie chciał jeździć z nami do pobliskiego większego miasta – stwierdził, że dusi się tam od spalin. Natomiast zaczął dużo czytać. Miał też czas na spotkania z kolegami i zabawy na dworze. Ciekawe i rozwijające dla niego było to, że zastał tu kompletnie inną rzeczywistość niż ta, do której przywykł w swoim mieszczańskim warszawskim życiu.
Nauczył się też pewnie świetnie mówić po hiszpańsku?
M.S.: Języka hiszpańskiego nauczył się lepiej niż wcześniej angielskiego. Być może dlatego, że był starszy, a być może dlatego, że byliśmy w Argentynie dłużej niż w Anglii. Jednak i ten pobyt zaowocował otwarciem na nową kulturę, inny sposób życia. Na przykład, gdy rano padał deszcz i Janek z parasolem szedł do szkoły, okazywało się, że jest jedynym dzieckiem, które przyszło tego dnia do szkoły. Bo tam zazwyczaj jest tak, że gdy pada deszcz, to nie wychodzi się z domu. Ciekawe było też moje podejście do tej sytuacji: na początku myślałam, żeby całej klasie Janka kupić kalosze i peleryny. Przecież nie jest to drogie i wtedy nie traciliby całego dnia nauki. Jednak z czasem zrozumiałam: to, że dzieci zostawały w domu, miało tutaj zupełnie inne znaczenie i łamanie tego zwyczaju wprowadziłoby raczej chaos niż przyniosło pożytek.
Znamienne i podobne są tytuły waszych dwóch filmów dokumentalnych: Syberyjska lekcja i Argentyńska lekcja. Dla kogo jest ta lekcja? Dla bohaterów? Dla widzów? Dla was?
W.S.: Dla tego, kto ją wyciągnie. Była to lekcja dla uczniów Małgosi, do których ona jechała, a potem lekcja dla nas jako pary i w ogóle lekcja życia. Później także dla naszych dzieci, dla naszej rodziny.
A czy możemy mówić też o „londyńskiej lekcji”?
MS: Janek uczestniczył w procesie powstawania obu tych jakże różnych filmów: Harry'ego Pottera i Argentyńskiej lekcji. Jestem przekonana, że zarówno precyzyjna, bogata scenografia, przemyślana gra aktorów i profesjonalizm zdjęć w Leavsden Studio w Londynie, jak i spontaniczność, możliwość znalezienia się w sytuacjach, do których normalnie nie mamy dostępu, co miało miejsce w Argentynie, pozwoliły Jankowi zetknąć się z dwoma różnymi podejściami do kręcenia filmów. Jeden to duża międzynarodowa produkcja o celach komercyjnych, drugi to mały, intymny film dokumentalny. Mam nadzieję, że Janek zrozumiał, jakie są zalety i wady jednego i drugiego podejścia.
Panie Wojtku, z tego, co pan mówił, wynika, że bliższe pana sercu są filmy dokumentalne, autorskie. Czy takie filmy to bardziej opowiadanie historii, czy operowanie pięknem, obrazem?
W.S.: Historia jest najważniejsza. Sposób obrazowania musi odpowiadać temu, co chce się przekazać. A więc historia, a może przede wszystkim świat wewnętrzny bohatera. Bardziej to. To staram się fotografować.
Co pana bardziej inspiruje? Wielkie emocje i wydarzenia czy raczej zwyczajne życie?
W.S.: Zazwyczaj za tym zwyczajnym życiem kryją się wielkie emocje, tylko trzeba je dostrzec. Tak naprawdę bardziej chodzi o poruszające tematy. Kino karmi się emocjami, ale nie chodzi o same emocje. Trzeba umieć dostrzec w tym jakiś porządek i umieć ten porządek nazwać, a potem przenieść na ekran. I to jest najciekawsze.
Jakie jest wasze prywatne, rodzinne podejście do filmów? Jesteście kinomanami?
W.S.: Bardzo lubimy filmy, ale nie chodzimy często do kina, po prostu nie mamy czasu. Chodzimy na filmy „sprawdzone”, bo z wiadomych względów nasze oczekiwania są trochę zawyżone. Lubimy oglądać filmy w domu – mamy projektor, nie mamy telewizora. Lubimy obejrzeć coś, o czym wiemy, że jest uczciwe, szczere, mocne. Z większych produkcji widzieliśmy ostatnio Romę . Przepiękny film. Mimo że kosztował grube miliony i zaangażował setki ludzi, zrobiony jest z wielką wrażliwością i uczuciem.
Dlaczego „mimo”?
W.S.: Bo gdy film jest kosztowny i angażuje setki ludzi, to jest produktem. Produktem wymyślonym przez prężne głowy i z wynajętymi do jego realizacji ludźmi. I wtedy nawet jeśli pokazuje uczucia, to są to uczucia spreparowane. A jeśli ktoś robi film osobisty, który dotyka jego własnych uczuć, własnych przemyśleń dotyczących życia i śmierci, a do tego ma talent i warsztat filmowy, to wtedy wychodzą ciekawe autorskie filmy. Posmakowałem tego świata kina jako produktu, kiedy pracowałem przy Harrym Potterze. Tam wszystko było wyliczone i wyważone, trzeba było to po prostu perfekcyjnie odwzorować.

Po czym poznać dobry film? Czy dobry film to taki, który ma dużo gwiazdek na popularnym portalu internetowym, czy taki, który ma dobre recenzje krytyków?
W.S.: Opinie na portalach raczej nie są wiarygodne. Czasem się sprawdzają, czasem nie. Nie można na tym polegać. Najlepiej śledzić opinie różnych krytyków filmowych i drogą prób i błędów wybrać sobie ulubionego. A potem jego recenzjami się sugerować. Można też czytać czasopisma i portale branżowe: „Kino”, „Film”.
Po co pan to robi? Po co pan kręci filmy?
W.S.: Bo lubię. Bo jest to mój osobisty sposób poznania świata, zrozumienia świata. Zadawania pytań o to, po co tu jesteśmy. Na tym świecie.
A co to daje waszej rodzinie? To życie kręcące się wokół kręcenia...
M.S.: Z perspektywy lat widzę, że nasze wyjazdy były bardzo konsolidujące dla całej rodziny i niezwykle rozwijające dla dzieci. W późniejszym czasie Janek zdał sobie jednak sprawę, że inne dzieci nie spędzają w ten sposób swojego dzieciństwa i poprosił nas, argumentując to wyliczeniami, „że do tej pory spędził więcej dni swojego życia poza krajem niż w Polsce”, abyśmy już więcej nigdzie nie „kazali mu jechać”. Może chciał zbudować i zadbać o środowisko przyjaciół również na miejscu.
Czy możecie zdradzić, jakie są wasze filmowe plany?
Myślimy teraz nad wspólnym filmem fabularnym. Na pewno będzie o rodzinie, ale szukamy dobrego scenariusza.
W takim razie trzymam kciuki. Bardzo dziękuję za rozmowę!