Bardzo trudno jest mi pisać o codzienności w edukacji domowej bez poczucia, że coś ukrywam lub idealizuję. Bo nasza codzienność jest bardzo dynamiczna. Od trzech lat, a właściwie od urodzenia dzieci próbuję ją jakoś uporządkować, ogarnąć, usystematyzować. Nic z tego. Wszystko się zmienia. Czasami, tak jak ostatnio, dzieci skaczą sobie do oczu i moja codzienność polega na ustawianiu ich po kątach, żeby sobie nie zrobiły krzywdy. Innym razem, zwłaszcza w sezonie owocowym, dnie spędzam głównie przy garach, robiąc przetwory, z poczuciem, że ta ED raczej mi nie wychodzi. A jeszcze kiedy indziej dzieci się głównie bawią i odmawiają udziału w jakichkolwiek zajęciach naukowych.
Jednak w miarę upływu lat obserwuję, jak z tego domowego chaosu wyłania się jakiś wzór czy może rytm naszej pracy. Krok po kroku wprowadzam jakieś stałe punkty, które, o ile wytrwale się ich trzymam, również dla dzieci stają się punktami orientacyjnymi w naszej codzienności i same się o nie upominają.
Ale może zacznę od początku. Jestem mamą czwórki dzieci, a w listopadzie urodzi się piąte. Najstarszy syn zaczyna teraz trzecią klasę, a młodszy pierwszą. Pozostała dwójka nie ma jeszcze obowiązku szkolnego, ale oczywiście chce partycypować we wszystkich zajęciach starszych braci. Nie zawsze sprzyja to nauce, ale na pewno maluchy na tym korzystają. Mieszkamy na wsi pod Krakowem, dzięki czemu dysponujemy sporym ogrodem, w którym dzieci spędzają dużo czasu na zabawie, a także ucząc się i realizując swoje rozmaite projekty.