Jako absolutny mól książkowy przez wiele lat byłam gotowa spierać się do białego rana o wyższość książek nad filmami. W liceum pracowałam jako wolontariusz w bibliotece, wdychając dziesięcioletni kurz z najwyższych półek, gdy zdejmowałam systematycznie kolejne tomy do oprawy (do dziś jestem mistrzem w okładaniu książek w szary papier!). Robiłam to trochę z sympatii do pań bibliotekarek, ale przede wszystkim z jakiejś nabożnej czci i szacunku, który zawsze miałam do słowa pisanego. Myślę, że był to zdecydowany wpływ Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz, w której to serii aż roi się od bibliofilów, zagorzałych czytelników, a nawet filologów klasycznych. Książki pani Musierowicz (wspaniałej siostry wspaniałego brata, nieodżałowanego Stanisława Barańczaka) towarzyszą mi od lat cielęcych aż do dziś (a jestem już wczesna czterdziestka) i choć czytam je obecnie z innej perspektywy, wniosek pozostaje ten sam – kto czyta, ten rośnie!
Gdy zaczęliśmy uczyć dzieci w domu, język polski okazał się przedmiotem problematycznym. Jak to ugryźć, żeby się nie udławić nadmiarem tekstów, sztywnych kanonów interpretacji? Jak zachęcić do lektury, a nie zniechęcić, na przykład zbyt szczegółowym analizowaniem? Co zrobić, gdy młody człowiek, po kilkuletnim pobycie w szkole, czytać po prostu nie chce? Różnie sobie radziliśmy, między innymi zaczęliśmy oglądać to, czego jakoś nie szło przeczytać. Początkowo były to ekranizacje lektur, a z czasem i innych książek, które nie miały szczęścia i do kanonu nie trafiły.
Tak oto wrócił dylemat z przeszłości i odruchowa niechęć zdecydowanej zwolenniczki książek. Jak to? Obejrzeć ZAMIAST przeczytać? Albo: obejrzeć, ZANIM przeczytam? W moim sercu jak orkiestra symfoniczna rozbrzmiewał komunikat: czytać! Tylko czytać! Oglądanie psuje! Ale młode pokolenie okazało się nieugięte w niechęci do literatury pięknej, zatem za sprawą lisiego sprytu, stosując liczne dydaktyczne wytrychy, obejrzeliśmy już niejedno. Wnioski są dla mnie niezwykle inspirujące.
Sztuki teatralne zdecydowanie lepiej się ogląda, niż czyta
Zaczęło się od Zemsty. Nasz Gimnazjalista (wtedy) podchodził do wszelkich dzieł pisanych rymem z dużą rezerwą. Jęczał, stękał, aż się ugięłam. Obejrzeliśmy tę Zemstę w reżyserii Wajdy (zanim syn przeczytał, o zgrozo!) i... przekonałam się, że sama wcześniej nie wiedziałam, jaka to świetna sztuka! I chyba nie chodziło o to, że jestem teraz starsza o dwie dekady, bo Gimnazjalista pojął treść i bawił się świetnie, a przyśpiewka Papkina „Kot, kot, pani matko” weszła na stałe do repertuaru dziecięcych przebojów w naszym domu. Na tej fali sama zaczęłam wypożyczać sztuki Szekspira w klasycznych interpretacjach wydanych przez BBC i odkryłam, że to, co czytałam wcześniej (i tak zachwycając się treścią, poczuciem humoru i świetnym tłumaczeniem – znów muszę przywołać Stanisława Barańczaka), dopiero teraz nabiera życia i rumieńców. Naprawdę – to trzeba obejrzeć!