Po roku życia w tzw. nowej normalności zaczynam lepiej rozumieć zwrot „zachować od zapomnienia”. Pod postacią serialu Domek na prerii aplikuję ostatnio dzieciom, niczym zbawienną lecytynę, leczniczą dawkę starej normalności – odcinków jest tyle, że wystarczy na dłuższą suplementację. Widzę, jak pozytywne przesłanie tego obrazu dopieszcza dziecięcy hipokamp i sprawia, że to, co dotąd mieściło się w pamięci krótkotrwałej i było na co dzień odświeżane przez prozaiczne doświadczenia, w martwej pustce społecznej izolacji nie odpływa w niebyt, ale odkłada się w pamięci długotrwałej i ożywia, niczym rosół w chorobie. Towarzysząc serialowym Ingallsom, coraz dotkliwszą tęsknotę za normalnością ubieramy w obrazy, emocje, a wreszcie w słowa, nazywając to, czego potrzebujemy, i to, czego mamy już dość. Serial uzmysławia nam (jakież to ważne dziś słowo: poprzez zmysły czyni zrozumiałym!), że jedzenie, bieganie i myślenie zyskuje ludzki wymiar, dopiero gdy zanurza nas w realnym świecie, a przede wszystkim pozwala spotkać się z drugim człowiekiem. Plemiona zamknięte w swoim kręgu pozostają prymitywne. Cywilizacja ruszyła z kopyta dopiero wówczas, gdy ludzie zaczęli się przemieszczać i poznawać obcych. Potrzebujemy wychodzenia z siebie ku temu, co obce i nieznane – bardziej niż odzienia, pożywienia i słońca.
Kiedy widzę napisy końcowe serialu, mam wrażenie, jakby na powrót zamykała się nad nami klapa w piwnicznym schronie. Stan społecznej izolacji sprzyja ignorowaniu naszych potrzeb, kastrowaniu oczekiwań wobec ludzi i świata, sami siebie traktujemy jak rośliny, ograniczając wymagania do minimum. Nasze ciała są porażone bezczynnością, umysły rutyną, która dla dzieci i młodzieży wyradza się w paraliżujący stan beznadziei i przygnębienia. Potrzebujemy wymiany ze światem, interakcji, by funkcje fizjologiczne miały sens. Operacje umysłowe bez odniesienia do realnego świata prędzej czy później grożą swoistym obłędem.
Uwięzione dusze – takim tytułem opatrzył profesor Louis Arnould studium z 1910 roku na temat rozwoju i terapii dzieci zarazem niewidomych i głuchoniemych. Zainspirowała go historia Marie i Marthy Heurtin. W podobnym czasie w USA uwagę naukowców przykuł przypadek Helen Keller. Naukowcy u progu XX wieku dzięki kilku niezłomnym dziewczynkom odkryli, że dusza to coś więcej niż ciało. Pęcznieje w okaleczonej skorupie i jeśli tylko znajdzie drobną szparę, wydostaje się na zewnątrz z siłą młodego kiełka. Jak znaleźć tę szczelinę, jeśli wzrok, słuch, a zatem i mowa nie działają? Jak dostać się do środka? Jak wydobyć człowieka z jaskini fizycznego upośledzenia?
Zacznijmy od klasyka gatunku: Cudotwórczyni . Film oparty jest na książce autorstwa Helen Keller: Historia mojego życia i na jej adaptacji teatralnej autorstwa Williama Gibsona, granej przez kilka lat na deskach Broadwayu. Dziś mamy aż trzy filmowe realizacje tej opowieści, z których dwie są szczególnie godne polecenia.
Helen (w tej roli hipnotyzująca Patty Duke) straciła wzrok i słuch jako półtoraroczne dziecko. Gdy miała lat osiem, rodzice sprowadzili na swą farmę w Alabamie Anne Sullivan, absolwentkę słynnej Szkoły Perkinsa dla niewidomych. Podjęła się ona rzeczy z gruntu niemożliwej: nauczenia języka migowego kogoś, kto nie może komunikować się inaczej niż przez dotyk. Kogoś, kto nie zna słów i ich związku z przedmiotami. Kogoś, kto pojęcia, kategorie, a więc wszelką refleksję, buduje jedynie z wrażeń dotykowych. Sullivan postanawia zawalczyć o wolność dla uwięzionego umysłu Helen.
Film jest wizualnym zapisem tej walki, pełnym pasji i środków wyrazu, które zdrowym ludziom chwilami mogą się wydawać wręcz brutalne. Jak krzyknąć, jak wyrazić sprzeciw, mając do dyspozycji tylko dotyk? Jak użyć perswazji, jak wyrazić nadzieję, wiarę, zachwyt? Adaptacja Arthura Penna z 1962 roku, czarno-biała i oparta na udramatyzowanej grze aktorów Broadwayu, jest z pewnością propozycją dla zahartowanych kinomanów. Z kolei ekranizacja w reżyserii Nadii Tass (2000) utrzymana jest w przyjemnym tonie niedzielnego kina. Mimo że scenariusz pozostaje niemal niezmieniony, otrzymujemy opowieść w pastelowych barwach, stonowaną, choć wciąż niezwykle poruszającą. Wiele jej dodaje niesamowita rola Helen w wykonaniu niespełna ośmioletniej, pełnosprawnej Hallie Eisenberg.