Bawią się. Bez wytchnienia, całymi dniami, w każdej wolnej chwili. Prowadzą skomplikowane narracje, odgrywają role, używają rekwizytów, ale zdecydowana większość scenerii jest na niby, w głowach. Nie mogę się nadziwić, obserwując ich od tylu lat – powtarzających ten rytuał w zmieniającym się składzie, ale z niezmiennym entuzjazmem. Bawią się całymi sobą, w prawdziwych emocjach, z przejęciem, zanurzeni w swoim świecie. Nigdy w życiu nie usłyszałam frazy: „Nie mamy co robić”. Serio. Jeżeli nie ma nic, co muszą zrobić (albo nawet jeśli jest, na ten przykład, sprzątanie), natychmiast któreś z nich rzuca hasło „Bawimy się”, błyskawicznie ustalają, kto będzie kim, i zaczynają udawać. Każdy jest w tym świecie mile widziany, w sensie: każdy nieletni. Znakomicie radzili sobie zawsze z plączącym się pod nogami dwulatkiem (dwulatków było troje, kolejno następujących, ale konfiguracja ta sama – dwoje starszaków i planktonik, który koniecznie chce robić to, co rodzeństwo). Metoda polega na wręczeniu maluchowi upragnionego artefaktu (na przykład trzeciej rakietki, drugiej piłki, pelerynki superbohatera, miecza itd.) i nadaniu mu imienia i funkcji „na niby”. Potem starsi ciągną narrację na własny użytek, a uszczęśliwiony młodziak lata za nimi w tę i z powrotem, czując się ważną częścią zespołu. I ani się obejrzymy, a nabierze wprawy i też zacznie udawać. Na początek psa albo dzidziusia, a z czasem pójdzie w coraz bardziej skomplikowane wcielenia i już jako trzylatek stanie się pożądanym towarzyszem zabawy. Naszej najmłodszej, która trzy lata skończyła w lutym, trzeba jeszcze tylko czasem podrzucać teksty, nieodmiennie mnie bawi to suflowanie, jak w tytule: „ I ty teraz mówisz…”. A mała wiernie powtarza, nabożnie pilnując frazy i dramaturgii.
Kiedy ośmiolatek i sześciolatka wyjechali na tydzień, w domu nastała dzwoniąca w uszach cisza. Żadnego tupotu, żadnych dialogów, zero nagłego łomotu, po którym następują gorączkowe szepty i potem fałszywie słodkie unisono: „Nic się nie staaało!”. To też jest ciekawe, że w świecie zabawy Meterząt panuje zasada „What happens in Vegas, stays in Vegas”. Do rodziców przychodzi się ewentualnie z otwartą raną albo z pytaniem, czy nie widzieli jakiegoś superpotrzebnego, a zgubionego tydzień temu gadżetu. Nie chodzi się na skargę czy dla rozsądzenia sporu. W ogóle lepiej nie narzucać się ze swoją obecnością, bo ani chybi dorośli wpadną na jakiś błyskotliwy pomysł typu sprzątanie. I będzie po zabawie.