Jesteśmy rodzicami szóstki dzieci.
Troje z nich zmarło, zanim zdążyliśmy je poznać.
Nasze straty. Jak ująć to doświadczenie w prostych słowach? Jak oddać ciężar smutku i wewnętrznego zmagania, a równocześnie – narastającego w czasie – pokoju serca, że dziecko, które zaistniało, już na zawsze JEST?
Nasze dzieci są w niebie – wierzymy w to, ufamy i prosimy je o modlitwę za nas. Ale zmagamy się różnymi odcieniami tej sytuacji.
Razem płakać, rozmawiać, wyobrażać sobie, tęsknić. Zadawać pytania i nie zawsze znajdować odpowiedzi. Razem nie rozumieć.
Podjęcie tak trudnego tematu w rozmowach z naszą najstarszą córką (obecnie siedmiolatką), zaowocowało w niespodziewany dla mnie sposób. Zmusiło do stanięcia wobec problemu twarzą w twarz, pozwoliło dotknąć pewnej głębi i tajemnicy – razem. Razem płakać, rozmawiać, wyobrażać sobie, tęsknić. Zadawać pytania i nie zawsze znajdować odpowiedzi. Razem nie rozumieć.
„Razem” bardzo zbliża i przynosi ukojenie.
Rodzina jest systemem naczyń połączonych. To, co dzieje się we mnie, staje się udziałem mojego męża i moich dzieci. To, co dzieje się w nich, ma bezpośredni wpływ na mnie.
Kiedy dostrzegałam pierwsze objawy w moim ciele i potwierdzałam je, patrząc na dwie różowe kreski na teście ciążowym, wiedziałam, że właśnie dokonuje się ogromna zmiana. W moim i naszym rodzinnym życiu.
Zostawałam mamą – po raz pierwszy, po raz drugi, po raz trzeci... Każde kolejne dziecko wzbudzało we mnie nowe powody do radości i obaw, które lawinowo zasypywały mnie, nim jeszcze wyszłam z toalety i zdążyłam z kimkolwiek podzielić się swoim odkryciem.
„Znów będę wdychać ten cudowny zapach niemowlaka”, „Będę wymiotować”, „Kiedy termin porodu?”, „Staś, Franek, Tadzio, a może...?”, „Potrzebny będzie nowy wózek”. Przed upływem pięciu minut, całą sobą wiedziałam, że od teraz nic nie będzie takie, jakie było do tej pory.
Upływały dni i tygodnie, powoli nowina rozchodziła się wśród ludzi.
A potem plamienie.
„To nic, tak bywa” – mówiły mi znajome kobiety.
Krwawienie. Ból brzucha.
Za pierwszym razem stałam w toalecie, z zupełną pustką w głowie i moim prawie niewidocznym dzieckiem na dłoni. Patrzyłam w to zjawisko z jedną tylko myślą. Tam było życie. BYŁO. Już nie ma.
Za drugim razem – długie tygodnie napięcia, jeżdżenie na usg, pobieranie krwi, żeby sprawdzać poziom gonadotropiny. Sińce na rękach w miejscach wkłuć. I znów – krwawienie. Coraz mocniejsze. Bóle brzucha. Świadomość, co się dzieje, i kompletna bezsilność. Czekanie, a po chwili, trwającej wieki – moje dziecko na dłoni. Odczucie, jakby ktoś przy pomocy odkurzacza wyssał ze mnie serce.