Czas powakacyjny dość często wiąże się z nowymi rezolucjami, żmudnym układaniem grafików, wybujałymi planami edukacyjno-wychowawczymi, a u homeschoolerów dodatkowym, sakramentalnym: „w tym roku zdam egzaminy wcześniej”. Rodzice szkolni i pozaszkolni truchtają nerwowo przez wrzesień, usiłując dograć godziny zajęć dodatkowych dla poszczególnych bąbelków i mamrocząc pod nosem, że po cholerę tym różnym świętym była bilokacja, jeśli i tak przeważnie siedzieli sobie samotnie w klasztorze. Tymczasem w sytuacji, kiedy jedno dziecko ma trening w jednym miejscu, a drugie francuski dwadzieścia kilometrów dalej, to taka opcja przebywania w dwóch miejscach jednocześnie byłaby jak znalazł dla całkiem świeckich rodziców…
Na lodówkach – jak kraj długi i szeroki – zawisają nowe planery, kalendarze i tabelki… I tylko najbardziej wyluzowani starzy wyjadacze ED myślą sobie pierwszego września: „a, w porządku, jeszcze miesiąc”.
Pierwszy września to jest ten dzień, kiedy nie mogę sobie przypomnieć właściwie ani jednej zalety szkoły. Nigdy nie rozumiałam filmików (pełno ich w mediach społecznościowych w okolicy końca wakacji), na których widać dorosłych tańczących z radości i dzieci wlokące się ponuro do szkolnego autobusu. Rok szkolny oznacza koniec radosnej włóczęgi, a początek męczących negocjacji na temat pór kładzenia się i wstawania, systematycznego przygotowania do lekcji i innych – w gruncie rzeczy – rzewnych głupot, które jednak zabierają masę nerwów. Nie lubię tego, nie czuję zbyt wielu zalet płynących z oddania dziubasków do placówek na parę godzin dziennie. Głównym argumentem, dla którego niektóre z moich dzieci chodzą do szkoły, jest fakt, że po prostu dobrze się tam czują (najistotniejszy jest aspekt towarzyski).