Wzięłam głęboki wdech – poczułam zapach wsi, usłyszałam odgłosy zwierząt i szeroko się uśmiechnęłam. Zaparkowaliśmy na parkingu, z którego widać było drewniane zabudowania charakterystyczne dla starej podlaskiej wsi. Za starym drewnianym płotem, jaki do tej pory często widuje się na wsiach, stała pracownia ceramiczna, drewniana chatka z małymi oknami. Dalej, widać było podwórze, po którym chodziły swobodnie kury, gęsi, kaczki, indyki oraz pawie. Na lewo: kilka chatynek dla kóz białych i oddzielnie dla tych w łatki, zagrody dla owiec i baranów różnej maści. Nad nimi górowała duża obora – dla krów, koni i samotnego osiołka. Na końcu, za podwórzem, stała duża stodoła ze sprzętami rolniczymi. Nie zabrakło malutkiego stawu, a nad nim płaczącej wierzby. Takie sielskie obrazki.
W pięknej wiejskiej restauracji z zasłonkami w kwiatki i wszechobecnymi suszonymi ziołami zjedliśmy obfity obiad przy dużych drewnianych stołach. Nie wszystkim zasmakowała wykwintna zupa z pokrzyw. Ucieszyła nas wiadomość, że na śniadanie w formie szwedzkiego bufetu będą naleśniki. Okazały się wyborne. Po obiedzie ruszyliśmy na warsztaty rodzinne w pracowni ceramicznej. Była świetnie wyposażona i mogliśmy lepić gliniane naczynia. Prace zostały nam odesłane po wypale.
O świcie następnego dnia obudził nas kogut, jak na staropolską wieś przystało. Pierwszy rekonesans rano zrobiliśmy wśród zwierząt. Bardzo się cieszyliśmy z tych niedawno narodzonych. Mali mieszkańcy byli w prawie każdej zagrodzie. Rozczulające były też małe króliczki. Moja siostra mogłaby tam stać bez przerwy.