
Pięć lat temu o tej porze roku – wraz z dwiema kreskami na teście – po raz pierwszy w mojej głowie pojawiła się bardzo jaskrawo wizja zostania rodzicem. Byłam wcześniej nauczycielem muzyki i rytmiki, więc zanim perspektywa zostania mamą stała się tak realna, wydawało mi się, że przynajmniej ten obszar wychowania dziecka mam „ogarnięty”. Dużo wiedziałam o muzyce, o jej wspaniałym wpływie na rozwój dzieci, byłam fachowcem: dyplomowaną pianistką, rytmiczką i kompozytorką z wyższym wykształceniem. Mimo tego wszystkiego nagle okazało się, że w głowie mam więcej pytań niż odpowiedzi.
Czy moje dziecko powinno słuchać tylko klasyki? Czy ta cała muzyka jest naprawdę tak ważna, czy to po prostu jedyne, co ja znam? Czy to możliwe, że każdy maluch rodzi się z talentem muzycznym, skoro czasem dzieciaki, które uczę w przedszkolu, ewidentnie poruszają się nierytmicznie i śpiewają nieczysto? Jaka jest w tym wszystkim rola genów? Czy jeśli chcę moje dziecko rozwinąć muzycznie, oznacza to, że muszę jak najwcześniej posłać je do szkoły muzycznej?
Trochę wstyd przyznać, ale wyszło na to, że do tej pory robiłam z dziećmi to, co mi kazano: w przedszkolu – marsz, bieg, podskoki, w szkole: gama C-dur, klucz wiolinowy. Myślałam sobie mniej więcej tak: różne mamy w edukacji przedmioty: matematykę, przyrodę, fizykę, a ja uczę akurat muzyki. Byłam nauczycielem kreatywnym i pełnym pasji, ale wszystko to odbywało się w systemowych ramach, w jakie mnie samą wtłoczono wiele lat wcześniej, i nie mieściło mi się w głowie, że jest jakiś inny świat. Najwyraźniej jednak, dopóki w grę nie wszedł rozwój moich własnych dzieci, nie leżało mi to zbyt mocno na sercu. Potwierdza to pewne wydarzenie.
Po około 5 latach prowadzenia zajęć w różnego rodzaju placówkach (przedszkola, żłobki, szkoły, dom kultury) przeprowadziłam się do innego miasta. Postanowiłam wtedy zrobić sobie rok przerwy na pierwszą ciążę, ale i zainwestować nieco w siebie, przełamując rosnące we mnie zniechęcenie. Zdecydowałam więc wyjechać za granicę i doszkolić się w praktycznym umuzykalnianiu niemowląt. Oznaczało to, że miejsca, w których pracowałam, w tym ośmiooddziałowe przedszkole niedaleko mojego domu, przeszły pod opiekę moich koleżanek po fachu. Po ponad roku przerwy jedna z nich poprosiła mnie, bym zastąpiła ją w tym przedszkolu przez miesiąc, podczas jej wyjazdu. Zgodziłam się z wielką chęcią, gdyż dla młodej mamy wizja „wyrwania się z domu” dwa razy w tygodniu na kilka godzin wydawała się spełnieniem marzeń (choć wiedziałam, rzecz jasna, że wcale nie będą to wakacje pod palmą).