Byłam dzieckiem czytającym wcześnie, dużo, szybko i przeważnie tak zwane książki „za trudne”. Jako dość przygruntowa (czytaj: nieruchawa) „prawie jedynaczka” spędzałam z nosem w książce praktycznie cały czas wolny, poza tymi chwilami, kiedy bawiłam się lalkami, odgrywając sceny z książek. Dysproporcję między moim wiekiem rozwojowym a powagą czytanych dzieł ładnie ilustruje fakt, że mając lat siedem próbowałam suszyć na sznurku mięso z kurczaka, żeby przetrwać na pustyni jak Staś i Nel, a swoją jedyną lalkę Barbie przebierałam na przemian za Justynę Orzelską i Oleńkę Billewiczównę. Słownictwo też miałam specyficzne i marzyłam, żeby jeść pantarki pod palankinem albo nosić muślinowe sukienki.
Nie wynikało to ani z nadmiernych ambicji rodziców, ani jakiegokolwiek szczególnego planu pedagogicznego – po prostu czytałam jak leci wszystko, co było na półce. Pamiętam, jak w pierwszej klasie zapisano nas do szkolnej biblioteki i pani chciała mi wypożyczyć wiersze Brzechwy, a ja je wtedy od czterech lat znałam na pamięć, podobnie jak kolejne proponowane książeczki. W końcu wpuszczono mnie za kontuarek, żebym sama sobie znalazła coś, czego nie znam.
Z tym recytowaniem z pamięci było tak, że – jak wynika z relacji mojej mamy – jako kilkulatka wykańczałam bliskich psychicznie, żądając odczytywania ulubionych utworów po raz setny i tysięczny, przy czym co chwilę przerywałam czytającemu, żeby dopowiedzieć ciąg dalszy. I dlatego nauczono mnie czytać najszybciej, jak się dało, żebym się wreszcie odczepiła.