Na początek proszę o instrukcję obsługi pojęć „ojcostwo duchowe”, „towarzyszenie duchowe”, „kierownictwo duchowe” – to wszystko to samo czy mówimy o innych rzeczywistościach? Przydałby się też jakiś przykład.
Najprościej mówiąc: ojciec to ten, który przekazuje życie, kierownik – ten, który kieruje, a towarzysz drogi to ktoś, kto jest obok, zwłaszcza, gdy ta droga jest kręta, niepewna czy niebezpieczna. To ostatnie określenie jest mi najbliższe. Podam przykład, o który pan prosił. W Ewangelii jest piękna scena, gdy uczniowie idą do Emaus. To jest dla mnie ikona tej rzeczywistości, o której rozmawiamy. Idą ludzie, którzy są zbici z tropu, są na jakimś życiowym zakręcie, którzy mają ewidentny i głęboki problem – ponieważ on dotyczy ich relacji z Bogiem, na którym się po prostu zawiedli. Bóg się nie sprawdził. Otrzymali coś innego niż to, czego się spodziewali. Mówią to bardzo wyraźnie. I w tym momencie dołącza do nich Jezus. Nie poznali Go, ale On jest obok. Dotrzymuje im kroku, idzie w ich rytmie, a potem po prostu pozwala im się wygadać. Daje im czas i sposobność, by powiedzieli wszystko, co im leży na sercu. Nie przerywa im i ich nie strofuje. I kiedy już się wygadają, Jezus zaczyna im tłumaczyć ich sytuację w świetle słowa Bożego: „Popatrzcie na ten problem z tego punktu widzenia...”, „A teraz spójrzcie na to tak...”. Pod wpływem tej rozmowy zmienia się ich sposób patrzenia na całą tę trudną sytuację. Ewangelia nazywa ich stan bardzo ciekawie: „Ich oczy były jakby na uwięzi”. Była w ich oczach wewnętrznych i zewnętrznych jakaś niemoc. Po spotkaniu z Jezusem widzą inaczej, pełni nowych sił wracają do Jerozolimy, aby opowiedzieć swym braciom o tym niezwykłym zdarzeniu. O to chodzi właśnie w towarzyszeniu duchowym: o bycie obok, podążanie razem z tym, który potrzebuje pomocy. Ważne jest to, że nie biorę go na plecy, nie idę za niego, nie przyśpieszam kroku, nie każę mu iść szybciej. Idę z nim. Jak Jezus z uczniami do Emaus.
Dokąd taka droga prowadzi? Przecież szli w złym kierunku. Uciekali od problemów, a Bóg idzie z nimi nie tam, gdzie powinni iść… Dziwne to.
Ich droga prowadzi od niemocy do siły, od porzucenia swych obowiązków do ich ponownego podjęcia, od rozpaczy do nadziei. Jezus znika im z oczu, gdy są już gotowi, by podjąć decyzję o powrocie do wspólnoty apostołów, do życia, od którego uciekli. Towarzyszenie duchowe jest właśnie czymś takim: towarzyszyć do momentu, aż ktoś dojrzeje do dojrzałej, osobistej decyzji , by wziąć swoje życie w swoje ręce. Z nową siłą. Jakby z innym sercem, z innym wzrokiem.
Kto „powinien” szukać ojca duchowego, a kto nie musi?
Chęć, by znaleźć pomocnika duchowego, często pojawia się u tych, którzy prowadzą coraz głębsze życie duchowe i widzą sprawy, których wcześniej nie dostrzegali albo nie byli świadomi ich wagi. To jest trochę tak, jak wtedy, gdy szukamy zabrudzeń na ubraniu: im więcej światła, tym więcej widać plam. Im więcej duchowego światła w człowieku, tym wyraźniej widzi on sprawy, których wcześniej nie dostrzegał. Pojawiają się nowe pragnienia, nowe wezwania. I jest potrzeba, by to wszystko z kimś skonfrontować…
Rozumiem, że chodzi o wskoczenie na jakiś duchowy high level …
Trochę tak, choć w dojrzewaniu duchowym nie tyle chodzi o osiąganie wyższych stopni rozwoju, ile o odwagę schodzenia w głąb. Drugim momentem, gdy ktoś odkrywa potrzebę powiernika duchowego, jest moment życiowej zapaści. Wtedy pojawia się myśl: „potrzebuję pomocy, bo po prostu się gubię, nie wiem, co mam zrobić, jak sobie z tym poradzić”. Mówiąc kolokwialnie: świat się walnął, sypnął, a człowiek – posługując się językiem Psalmisty – wszedł w ciemną dolinę życia, która czasem jest nie tylko ciemna, lecz także długa i potrzeba kogoś ze światełkiem, kogoś, kto podpowie, gdzie być może jest wyjście, a przede wszystkim – kto w tym trudnym czasie będzie obok. Psalmista mówi, że tym kimś jest Bóg, ale On posługuje się też ludźmi…