W ramach przygotowań do pisania tego artykułu wygooglowałam „wakacje z dzieckiem w Polsce” i załamałam się. Według niektórych popularnych blogerek ideałem wakacji z dzieckiem jest wypad do „Vine and SPA” albo „sanatorium” znanej kosmetycznej firmy, ewentualnie luksusowego folwarku lub „Lake Resort”. Bo przecież ośrodek nad jeziorem brzmi zbyt obciachowo. Poza tym oferta dla dzieci to dinoparki i zabawkolandie, w których króluje hałas, jaskrawe kolory, krzykliwe zabawy i ogrom bodźców. Zgaduję, że „idealność” takich miejsc polega na tym, że przekazujesz dziecko ludziom od animacji i masz je z głowy na większość dnia.
W jednym z takich luksusowych gospodarstw, podczas nagrywania programu „Daleko od miasta”, miałam okazję zaobserwować bardzo smutną scenę: cudowny lipcowy dzień, w pięknej, wypieszczonej agroturystyce, wśród lasów, jakieś 200 metrów od jeziora, grupka dzieci siedziała w kącie starej stodoły i bacznie coś obserwowała. Podeszłam. Coś okazało się być nie żuczkiem, myszą czy innym ciekawym obiektem, jaki spodziewałam się zobaczyć, był to podpięty do umieszczonego tuż nad podłogą kontaktu smartfon z odpalonym YouTubem.
Moje wspomnienia z dzieciństwa to dość typowe chyba wspomnienia z życia dziecka na wsi lat 80.: taplanie się w błocie, bieganie w deszczu, wspinanie po drzewach, próbowanie, jak smakuje piasek (nie z piaskownicy, z wielkiej pryzmy usypanej przy betoniarce), hodowle ślimaków i dżdżownic, podglądanie wszelkich zwierząt, grzebanie w ziemi, budowanie szałasów w lesie, spadanie z drabin, wiecznie obdarte kolana i totalna wolność. Właściwie do czasu liceum zupełnie obca była mi koncepcja wakacji. Mieszkaliśmy na wsi, dokąd moi rodzice wyprowadzili się z Krakowa pod koniec lat 70. Swoim miejscem na Ziemi byli zachwyceni, zawsze mieli mnóstwo rzeczy do roboty i reprezentowali podejście „po co gdzieś jechać, jeśli tu masz wszystko”. Jak większość rodziców w tamtych czasach zresztą. Czas mojej podstawówki to były wczesne lata 90., na wakacje zagranicę jeździli tylko ci, którzy mieli tam rodziny. Mam wrażenie, że dopiero kapitalizm doprowadził do fetyszyzowania zjawiska, jakim są wczasy. Dla dzieciaków z mojego środowiska wakacje oznaczały czas słodkiej beztroski i dwumiesięczny brak nadzoru, ale nic więcej. Nie pamiętam też, żeby ktokolwiek z nas odczuwał jakiś brak z tym związany. Dwa miesiące wolnego od szkoły i rygoru były wystarczającą nagrodą.
Podobne doświadczenia mogą mieć nasze dzieci, jeżeli tylko im pomożemy. „Towarzyszę ludziom w docenianiu świata i nie robię tego dlatego, że lubię, kiedy inni pasjonują się tym, co ja, ale dlatego, że w taki sposób mogę przyczynić się do tworzenia świata, w jakim chcę żyć” – opowiada Magdalena Kuś, która kierowała Zespołami Edukacji w Magurskim i Tatrzańskim Parku Narodowym, a obecnie prowadzi w Beskidzie Niskim warsztaty przyrodnicze dla dzieci i rodzin „Pracownia z barwinkiem”. „Wierzę, że wrażliwość na przyrodę i poczucie przynależności do świata musi przełożyć się na troskę i czułość wobec tego, co wokół nas. Spotykamy się w lesie, na łące czy w parku i wspólnie wyruszamy na wędrówkę. Zazwyczaj nie jest ona zbyt długa, ponieważ nie jest naszym celem zdobywanie konkretnych szczytów czy przejście określonej liczby kilometrów. To wspólny czas w przyrodniczej przestrzeni, który staje się okazją do rozwinięcia uważności, wrażliwości, ale często także do zupełnie nowego rodzaju bycia razem. Owszem, kiedy jest okazja, to wchodzimy na okoliczne wzniesienia lub docieramy do miejsc opisywanych w przewodnikach, ale najważniejsze jest to, co dzieje się w międzyczasie. A to czas zachwytów nad przyrodą najbliższą. Nie uczę. Nie animuję. Towarzyszę. Pamiętam taką historię, kiedy odnaleźliśmy przy drodze rzepik. To taka niepozorna roślina z żółtymi kwiatami, jej owoce posiadają jednak intrygującą właściwość, a mianowicie potrafią przyczepiać się do ubrań. Myślicie, że jak długo sześciolatki są w stanie interesować się jedną rośliną? W tym przypadku trwało to ponad godzinę, a w tym czasie nasiona rzepiku były wytworną ozdobą, odnalezionym skarbem, bronią, prezentem i królewskimi insygniami. Dlaczego to ważne? Dlatego, że to samodzielne doświadczanie świata powoduje, iż zostaje on oswojony. A jak mówił lis w Małym księciu , jesteśmy odpowiedzialni za to, co oswoiliśmy”.
Dla wielu rodzin wspólne bycie w przyrodzie jest okazją do spotkania się ze sobą w nowy sposób, a dla samych dzieci możliwością odkrywania i eksplorowania go w sposób wolny, odmienny od ich codzienności pełnej ograniczeń.
Dla wielu rodzin wspólne bycie w przyrodzie jest okazją do spotkania się ze sobą w nowy sposób, a dla samych dzieci możliwością odkrywania i eksplorowania go w sposób wolny, odmienny od ich codzienności pełnej ograniczeń. „Czasami, kiedy ktoś pyta, co dzieciaki robią, gdy są u nas na zielonej szkole albo innym zorganizowanym wyjeździe, odpowiadamy zwykle, trochę żartem, że robią to, co chcą” – opowiada Andrzej Adamkiewicz, gospodarz w agroturystyce „Dom na łąkach”, i rzeczywiście jest w tym dużo prawdy: „Bardzo rzadko mówimy że czegoś »nie wolno«”. Dzieciaki same tworzą plan zajęć na cały pobyt, same wymyślają zajęcia, w których chciałyby uczestniczyć. Większość z nich same organizują i prowadzą. Nikt z nas nie narzuca też zasad, bo dzieciaki świetnie potrafią stworzyć je same, tak samo jak cele, które chcą osiągnąć. To jest ich czas i miejsce, a rolą opiekuna jest podążać za nimi i im towarzyszyć, by czuły się bezpiecznie w tym mikroświatku, który sobie tworzą”. Dzieci, którym pozwala się na wzięcie za siebie odpowiedzialności, bardzo szybko stają się… niespodzianka! Samodzielne. „Czują, że wiele od nich zależy, że ich zachowanie i emocje mają olbrzymi wpływ na emocje i zachowanie innych ludzi. Czyż nie cudownie mieć świadomość, że tak dużo ode mnie zależy? Że jestem ważny?” – pyta retorycznie Andrzej i dodaje: „ma to dalsze konsekwencje, jak wzrost poczucia własnej wartości i odpowiedzialności za swoje wybory – bo skoro mam taki wpływ na innych, to lepiej, żeby moje wybory były mądre…”.
Gdzie szukać pomysłów na wyjazdy wakacyjne z dziećmi, jeśli lubi się być w ruchu, zmieniać miejsca noclegowe i w dodatku zwiedzać? „Ja szukam na blogach, w przewodnikach książkowych, a także na oficjalnych stronach www gmin czy miast, w zakładce »Turystyka« – wymienia Kasia Sojka, mama dwóch chłopców, z którymi jeździ na wakacje od ich narodzin, i blogerka („Piąty pokój”). „Poświęcam na to niemało czasu, lubię planować nasze wyjazdy. Niektórym miastom i regionom przypięto łatkę nieciekawych i nieatrakcyjnych, słyszymy czasem pytania: »Po co tam jedziecie? Tam przecież nic nie ma«. Tymczasem wystarczy chwila porządnego szperania i ja już wiem, że nie wystarczy nam czasu, by zobaczyć choć połowę atrakcji, które ten rzekomo nudny region kryje. Może to kwestia oczekiwań, a nasze do wysokich nie należą”. Kasia sprytnie łączy swoje pasje i potrzeby dzieci. W relacjach z ich wypraw znajdziecie i wycieczki w głuszę, i zwiedzanie skansenów. „Trochę natury, trochę kultury, trochę miasta, trochę wsi, trochę atrakcji typowo dziecięcych i trochę odpoczynku. I co najmniej jeden północny spacer w piżamach” – wylicza. „W dwutygodniowym, a nawet w kilkudniowym urlopie można spokojnie to wszystko pomieścić. Myślę, że wszyscy mamy wówczas poczucie, że nasze przeróżne potrzeby i zachcianki są zaspokajane, nikt nie czuje, że musi się nieustannie poświęcać dla innych. Balans to nasza mantra i słowo klucz – chcesz przez dwie godziny oglądać gdyński modernizm w trzydziestostopniowym upale? Zrób to, a zaraz potem zabierz wszystkich na lody i najlepszy plac zabaw w mieście”. Ale jak „zmusić” dzieci do zwiedzania skansenów i galerii? „W istocie, jeszcze nie udało nam się przejść całej ekspozycji spacerowym krokiem” – opowiada – „ale jakoś mnie to nie zniechęca. Przed wejściem rzucam prośbę, żeby każdy znalazł jeden najciekawszy eksponat, dzieło sztuki lub budynek – robię ze zwiedzania zabawę, a wiedza, w łatwo przyswajalnych porcjach, przemyca się sama. Gdy jedziemy w dane miejsce, warto także sprawdzać, czy nie powstały z myślą o nim zadania lub gry terenowe, które w ciekawy sposób łączą frajdę z rozwiązywania zagadek z poznawaniem historii, geografii, przyrody. Podróże kształcą, i to bezboleśnie”.
Warto wziąć sobie to do serca, bo w tym roku raczej nikt z nas nie pojedzie na żadne egzotyczne wakacje… I może dobrze. Może dzięki temu więcej ludzi przekona się, że nie trzeba wcale jechać na drugi koniec świata i gonić za atrakcjami turystycznymi, żeby wypocząć, i może więcej z nas doceni to, jak wiele w Polsce jest pięknych miejsc. Na przykład:
Podlasie i Suwalszczyzna ze swoją dziką, przepiękną, nieskażoną naturą. Wiedzieliście, że krajobrazy Suwalszczyzny zostały jako pierwsze w historii naszego kraju objęte ochroną? Można tam znaleźć wiszące doliny, ozy, kemy, głazowiska i przejrzyste jeziora, w tym rekordową pod względem głębokości Hańczę. Drugiego takiego miejsca w Polsce nie ma.
Warmia i Mazury, gdzie wzrok może się rozpędzić, przechodzące lodowce wyrzeźbiły wzgórza i dolinki, a każde jezioro to jakby odrębny, własny świat.
Wybrzeże, szczególnie w jego zachodniej części. Generalnie – im dalej od kurortów, tym lepiej. Latarnie – Świnoujście, Czołpino i Stilo, ta ostatnia blisko najpiękniejszej, moim zdaniem, plaży w Sasinie, zazwyczaj prawie zupełnie pustej. Zapewne dlatego, że dojść do niej można tylko poprzez kilometrowy pas lasu należącego do rezerwatu przyrody Choczewskie Cisy, a najwyraźniej mało komu chodzić się chce. Tym bardziej, że nie ma tam też gofrów, żelków, automatów z plastikowymi pamiątkami z Chin i nie można hałasować.
Żuławy, jeden z najbardziej niedocenionych regionów Polski, miejsce, przez które zazwyczaj tylko przejeżdżamy w drodze nad morze, wyrywane niegdyś kawałek po kawałku wodzie przez znanych z umiejętności osuszania bagien mennonitów, pracowitych i pobożnych osadników z Holandii, którzy zniknęli zupełnie ze świadomości Polaków. Tak samo jak Łemkowie, którzy zamieszkiwali Beskid Niski i część Bieszczad.
Góry, szczególnie te niższe – Beskidy, Sudety – bardziej przyjazne i przystępne dla maluchów, w dodatku mniej „zadeptane” i bardziej przyjazne dla kieszeni rodziców niż Zakopane i okolice. W Beskidach nie spotkamy już wprawdzie wypalaczy węgla drzewnego, ale nadal są magiczne i nie tak popularne jak Podhale, co bardzo im służy. Podobnie jest w Karkonoszach, równie pięknych i cichych, gdzie nadal w wielu miejscach nie spotka się żywego ducha.
Kotlina Kłodzka, moje największe „odkrycie” ostatnich lat. Piękna, dzika kraina, niczym z opowieści o Hobbitach, która zachwyca górskimi krajobrazami i bajkowymi, gęstymi lasami, gdzie spomiędzy drzew wyrastają z ziemi wielkie omszałe głazy.
Ojcowski Park Narodowy, cichy i spokojny o każdej porze roku. Niesamowite formacje skalne i zamki. Zbójecka twierdza w Pieskowej Skale i XVI-wieczny kompleks stawów przepływowych z licznymi gatunkami ryb i płazów. Podczas godów szlak płazów zabezpieczany jest przez pracowników parku, bo chronione gatunki przechodzą nawet przez jezdnię… Mali miłośnicy żab, ropuch i traszek będą zachwyceni.
Puszcza Romnicka, a w niej imponujące, wyglądające jak zbudowane przez gigantów wiadukty w Stańczykach. Z tego dalekiego i mało znanego zakątka kraju, leżącego tuż przy granicy Polski z Obwodem Kaliningradzkim, wieziono aż do Watykanu starą, ogromną choinkę dla papieża Franciszka.
Lasy w województwie świętokrzyskim, prawie zupełnie nieodkryte Pojezierze Drawskie, Kociewie i przepiękny Dolny Śląsk, najcieplejszy region Polski pełen wielkich, poniemieckich domów i ciekawej, choć niełatwej historii.
Mogłabym tak wymieniać bez końca, ale wiecie co? To, gdzie pojedziecie, nie ma dla waszych dzieci aż tak wielkiego znaczenia, bo… dzieci mają w sobie naturalną umiejętność zachwycania się światem, w każdej jego wersji. Dlatego nie mogę powiedzieć, który region Polski jest najlepszy na wakacyjny wyjazd z dziećmi, bo uważam, że każdy.
I mam nadzieję, że w te wakacje wiele rodzin odkryje, jak niezwykły może być zupełnie zwyczajny czas, w zupełnie zwyczajnym miejscu, spędzony razem.

W ostatnich latach obserwujemy gwałtowny rozwój nurtu świadomego podróżowania, które jest oparte na wyborach wspierających lokalne marki, poznawaniu kultury i dziedzictwa regionu oraz na doświadczaniu prostoty życia w opozycji do niegdyś pożądanych nieustających atrakcji i niecodziennych bodźców. Dziś tych bodźców mamy jako społeczeństwo nadmiar i szukamy równowagi w zbieraniu polnych kwiatów, leżeniu na łące czy rąbaniu drewna. My sami wybieraliśmy taki sposób podróżowania, choć dużo bardziej niskobudżetowy, od 2 lat jesteśmy gospodarzami agroturystyki i widzimy, że goście częściej przyjeżdżają do nas niż do naszego domu. Prawie zawsze chcą poznać naszą historię zmiany stylu życia, nierzadko znają nas dobrze z mediów społecznościowych i przyjeżdżają zadać konkretne pytania na przykład o remont starego domu czy o edukację domową, którą wybraliśmy w momencie nastania obowiązku szkolnego dla naszej jedenastoletniej Marioli. Bardzo rzadko słyszę pytania o atrakcje, jakie zapewniamy. Odpowiadam wtedy, że żadnych, aby nie kreować przestrzeni dla rozczarowań. Najczęściej jednak spotykam się z tym, że goście przyjeżdżają po święty spokój i nie oczekują w zasadzie niczego poza autentycznością.
Agnieszka Siudem-Nowicka – gospodyni w agroturystyce „Modry Ganek”
Zdecydowana większość naszych gości to rodziny z dziećmi. Ludzie spędzają czas głównie na trawniku przed domem, na zewnątrz znajduje się duży stół do biesiadowania, taras z widokiem na jezioro, miniplac zabaw. Na początku opowiadamy, co można zobaczyć w okolicy i zostawiamy rozpiskę. Nad jeziorem, oprócz kąpieli, można popływać łódką. We wsi obok funkcjonuje wypożyczalnia kajaków, a przez nasze jezioro przepływa malownicza rzeka Wel, która pięknie meandruje. W sąsiedztwie, na polach pasą się krowy. Nie zapomnę płaczu małego chłopca, bo pierwszy raz w życiu widział krowy w takiej ilości i w takim kolorze (rasa limousine). Kilkoro sąsiadów ma konie, które również spacerują po przydomowych łąkach. Nasz syn uwielbia majsterkować, od zeszłej wiosny razem z tatą buduje kurnik. Niektórzy goście są ciekawi naszego wiejskiego życia, kilka razy zdarzyło się, że wspólnie zorganizowaliśmy ognisko, wtedy dzieci najbardziej mogą się wyszaleć, bujać się na oponie zawieszonej na starym dębie, bawić się w tajnej bazie między krzakami. Kilka osób porównało życie naszych dzieci do „Dzieci z Bullerbyn". Ostatnio czytamy tę lekturę wieczorami i przyznaję, że coś w tym jest. Każdy z gości dostaje od nas swojskie jajka i ser od krowy, której w ciągu dnia samemu można podać pęk zerwanej trawy. Nasze dzieci przemierzyły wiele kilometrów, by znaleźć poroża w sezonie zrzutów (po trzech latach wreszcie się udało), jest to nieoceniona lekcja przyrody. Na jesieni można wsłuchiwać się w rykowisko. W okolicy powstaje wiele ciekawych inicjatyw, ścieżki edukacyjne, wieże widokowe... a na etapie szukania noclegu, często jednym z pierwszych pytań jakie dostajemy, jest to dotyczące Wi-Fi. Mamy jednak ograniczoną ilość GB, ale na szczęście jak ktoś już u nas zamieszka, to nie jest problemem. Czasami widzę też rodziców, którzy chodzą za dziećmi po okolicznych polach lub nad jezioro z chusteczkami nawilżającymi. Dziecko bada dotykiem – wodę w jeziorze, piasek, wilgotną trawę, kałuże na polnej drodze, a rodzic wyciera i wyciera, i wyciera. Ale na szczęście po kilku dniach zazwyczaj sami zmieniają perspektywę i dochodzą do wniosku, że dziecko może się pobrudzić.
Magdalena Gryszpanowicz – gospodyni w agroturystyce „Nad Rumianem”
Wychowałam się w lesie, wśród przyrody i to bardzo ukształtowało moją wrażliwość i wyobraźnię, a w związku z tym, że miałam także relacje z mieszkańcami pobliskich wsi, ogromny szacunek oraz fascynację rzemiosłami. Parę lat temu, a dokładnie w 2011 roku opracowałam projekt „Warsztaty Serowarskie”, były to pierwsze takie praktyczne kursy, na których można było samodzielnie od podstaw nauczyć się robić ser we własnej kuchni. Projekt okazał się cieszyć ogromnym zainteresowaniem i tak już od wielu lat organizujemy zajęcia indywidualne, dla grup, szkół oraz warsztaty okazjonalne w Kukówce. Moją ulubioną grupą są jednak dzieci i rodziny z dziećmi. Jako mama 6 dzieci i urodzony pedagog znajduję niemałą przyjemność w pokazywaniu tego wspaniałego rzemiosła, najchętniej od podstaw, czyli zaczynamy od mleka, a jeszcze lepiej od wydojenia kozy. Na takich warsztatach uczymy, jak zadbać o zwierzęta, by mleko było najlepszej jakości, czasami doimy kozę. Krok po kroku przechodzimy przez procesy serowarstwa domowego, od zaprawiania mleka aż do formowania, prasowania, a nawet dojrzewania i parafinowania. Rafał, mój mąż, zaprojektował dla nas prasy serowarskie, wybudował piwniczkę z prawdziwego zdarzenia, więc naprawdę nie brakuje nam możliwości, by przeżyć prawdziwą serowarską przygodę. Każdy, według własnych możliwości, ma jakiś wkład w proces. Dzieci pomagają nam przy zwierzętach, choć mamy ich nie tak wiele – kury, koń, pies i koza. Mimo że nasza dziewięcioletnia już klacz jest bardzo łagodna, to dla dziecka przeprowadzenie jej na pastwisko samodzielnie wymaga pewnej odwagi, a co za tym idzie – przynosi ogromną satysfakcję. Czasem trzeba iść po coś po ciemku, bo się zapomniało, ale można zabrać ze sobą psa i to jest fajne. Kiedy przyjeżdżają goście, nasze starsze dzieci pomagają nam w kuchni. Syn często pomaga mi załatwiać przesyłki, kiedy sery podróżują do innego miasta, a córki pakują ze mną, opisują etykiety. Konstancja, najmłodsza nasza trzylatka, chciałaby pomóc we wszystkim. Kiedy kupiliśmy tu niemały kawałek ziemi, bo aż 8 hektarów, nasza najstarsza córka Marysia, dziś osiemnastoletnia, miała dwa latka. Wychowały się tu wszystkie nasze dzieci i choć może jeszcze dziś tego nie doceniają (często tęskniąc za atrakcjami dużego miasta), od zawsze miały kontakt z dziką przyrodą. Na bagnach i rozlewiskach dzieci widują bobry, odnajdują jajka żurawi, a potem doświadczają trudnej lekcji życia, widząc lisa uciekającego z tymi jajkami w pysku. Na wzgórzu puszczają godzinami latawce, na naszej małej rzeczce budują mosty i tamy, w bukowym lesie biegają po linach i huśtawkach. Kochają strzelanie z łuku, a co cieszy mnie najbardziej, są bardzo wrażliwe na piękno natury. Chłopcy potrafią przybiec do mnie z wypiekami na twarzy nie tylko z powodu bliskich spotkań z sarną, lisem czy żurawiem, ale też dlatego, że zachwyciła ich jakaś forma przyrody, piękny mech o niespotykanym kolorze czy kora drzewa. W małym palcu mają kilkanaście nazw gatunków ptaków, jaszczurek, owadów. Hodowali już chyba wszystko. Wiele by opowiadać o opuszczonym jelonku, uratowanym jenocie, hodowle tygrzyków czy kijanek po prostu nie mają końca. W naszym domu szacunek do zwierząt rodzi się w dzieciach naturalnie. Nigdy nie robiłam im wyrzutów z powodu rozgniecionego robaczka, razem z tatą oprawiają czasem ryby do wędzenia czy kury do rosołu, które wcześniej nosili na rękach, głaskali. Dzieci widzą jednak, że w naszym domu do zwierząt podchodzi się z szacunkiem i dba o ich dobrostan. Bardzo lubię, kiedy moi „twardziele” zachwyceni kolejną zdobyczą do hodowli, jednak wymiękają, widzą jak bardzo trzeba się o te zwierzątka troszczyć, by je wykarmić i po zbudowaniu niesamowitych wręcz terrariów, które mogłyby wygrywać nagrody, postanawiają wypuścić jeńców na wolność w obawie, że jednak nie dadzą rady zapewnić im odpowiednich warunków. Z wielką radością patrzę, jak w odstawkę idą komputery, gry. Telefon komórkowy służy przeważnie jako wyszukiwarka rodzaju właśnie schwytanego motyla, aparat fotograficzny, czasem ewentualnie latarka. Teraz, kiedy lekcje odbywają się online, dzieci także przeżywają radość z rodzeństwa. Umawiają się na wspólne „przerwy” i widzę, jak stoją w blokach startowych do wyjścia, nie, wybiegu z domu. Doświadczyliśmy już zresztą tego rodzaju normalności, kiedy przez kilka lat prowadziliśmy domową edukację. Nie wybraliśmy przeprowadzki na wieś, choć wieś ukochaliśmy, a jeszcze bardziej otaczającą nas przyrodę. Nie wybraliśmy jej paradoksalnie właśnie ze względu na dobro naszych dzieci, na ich potrzebę kontaktu ze swoimi przyjaciółmi z Gdańska, swobodę poruszania się, edukację. Kiedy dzieci były małe, takiej potrzeby nie było, mieliśmy tu mnóstwo gości i atrakcji na miejscu, jednak z biegiem czasu ta wolność poruszania się dla naszych nastolatków okazała się bardzo potrzebna.
Klara Łojko – gospodyni w gospodarstwie „Kukówka”