Duszne czwartkowe popołudnie. Nasza ulubiona lodziarnia. Stolik, który dzieci traktują już jak swój. Po zaspokojeniu cukrowego głodu nasz czteroletni syn zaczyna powoli zwracać uwagę na otoczenie. Ze stojącej obok półki z grami wyjmuje chińczyka i prosi, żeby z nim zagrać. Rozpoczyna się festiwal nieustannego rzucania i przesuwania pionków. Rzucasz i przesuwasz; rzucam i przesuwam, teraz ty, rzucasz i przesuwasz… Przyznam, że dawno się tak nie wynudziłem.
Liczenie, planowanie, przewidywanie ruchów innych graczy... A wszystko to w atmosferze zabawy, której towarzyszy entuzjazm i ekscytacja. W tych warunkach nawet konieczność szybkiego dodawania dwucyfrowych liczb i kombinowania może okazać się zajmująca.
Jako dziecko nie przepadałem za grami planszowymi. Kojarzyły mi się albo z sekwencją bezmyślnych ruchów w przód czy tył (jak w chińczyku właśnie czy innych tego typu wężach i drabinach), albo z grami, które na początku jawiły się jako intrygujące, ale później nużyły nigdy niekończącą się rozgrywką (Eurobiznes , Ryzyko ).
