
Pamiętam moje pierwsze obserwacje astronomiczne i dreszczyk emocji na karku. Była ciemna, mroźna, zimowa noc. Niebo było bezchmurne i bezksiężycowe (księżyc to spore utrudnienie dla astronomicznych obserwacji!). Wymarzone warunki. Wraz z kolegą ze studiów zajechaliśmy późnym wieczorem do obserwatorium, bardzo ciepło ubrani, z gorącą herbatą w termosie. Postanowiliśmy szukać obiektów z katalogu Messiera. On obserwacje robił już niejednokrotnie, ale dla mnie był to pierwszy raz. Weszliśmy do teleskopu i zaczęliśmy otwierać kopułę. Co to był za hałas! Najpierw zrobił mi dokładny instruktaż, jak i co po kolei otwierać i przygotowywać do obserwacji, a potem zaczęliśmy poszukiwania. Postanowiliśmy znaleźć mgławicę kulistą. Ustawiliśmy ją na początku w centrum szukacza (to taki przyrząd, który obejmuje większy wycinek nieba i dzięki temu można łatwo natrafić na poszukiwany obszar), następnie zaczęliśmy obserwację. Gromada wyglądała dość niepozornie. Taka niby gwiazda, ale mglista i nie tak jasna i punktowa jak pozostałe gwiazdy. W okularze można było ustawić kolejne powiększenia. Zaczęliśmy przybliżać obiekt, żeby zobaczyć go lepiej. Przybliżyliśmy najdokładniej, jak byliśmy w stanie. Moim oczom ukazał się oszałamiający widok. Ta mglista plamka zamieniła się w setki tysięcy gwiazd krążących wokół siebie. Ten widok odebrał mi dech i zaniemówiłam z wrażenia. Byłam zachwycona i całkowicie pochłonięta patrzeniem. Na chwilę czas się zatrzymał. Tak zaczęła się moja fascynacja. Pomimo zupełnie przemarzniętych palców i kapiącego z nosa kataru przesiadywaliśmy w teleskopie często do 2 w nocy. Następnego dnia zwykle trzeba było stawić się wcześnie na uczelni i pisać kolokwia lub brać udział w trudnych zajęciach. Do dziś pamiętam, jak podczas studiów obserwacje różnych obiektów pozwalały mi złapać dystans do codziennych problemów (i trudnych kolokwiów) i dawały poczuć się kimś małym jak ziarenko piasku, a zarazem kimś, kto jest częścią tak pięknego i zachwycającego świata.
Zanim zaczęłam studia, kiedy byłam jeszcze dziewczynką, często jeździliśmy rodzinnie na wakacje na Suwalszczyznę. Mój tato z mieszczucha stawał się na ten czas zapalonym wędkarzem. Uwielbiałam wstawać z nim przed świtem i płynąć łodzią na wędkowanie. Siedzieliśmy wtedy we dwoje w łodzi, zwykle w ciszy, żeby nie spłoszyć ryb. Miałam wówczas swoją wędkę ze spławikiem i całkiem nieźle mi szło, ale nie to mnie zawsze skłaniało do tych wodnych wypraw. Najbardziej lubiłam obserwować budzący się do życia świat. Podpływające perkozy, łabędzią rodzinę z brzydkimi, a jakże pięknymi, kaczątkami. Kiedy co jakiś czas udało się dojrzeć wydrę lub bobra – to był prawdziwy rarytas. Ależ byłam wtedy dumna, że widziałam! Że przyłapałam na gorącym uczynku tych, którzy zwykle mnie podglądają, ale sami pokazać się nie chcą. Miałam w sercu zawsze ogromną radość z tych spotkań! Radość połączoną z zachwytem i z poczuciem pewnej tajemnicy, która mnie otacza i którą mogę tylko obserwować, starając się jej nie zepsuć.