Niedawno skończyłam trzydzieści lat. Wśród żartów o nieuchronnym przejściu w wiek średni i godzenia się z pierwszymi zmarszczkami, rodzi się we mnie nowa jakość refleksji nad przeżytym życiem – teraz, jak gdyby stojąc na szczycie wzgórza, mogę ocenić drogę, którą przeszłam, i tę, która na mnie czeka. Coraz wyraźniej widzę dokąd zaprowadziły i prowadzą mnie Boża łaska, moje dziedzictwo, temperament, talenty i wybory; coraz więcej mam w sobie pokoju i pewności, że zmierzam w dobrą stronę. Wciąż wraca do mnie temat edukacji domowej. Rozmawiam o niej, przemawiam, piszę i dyskutuję nieustannie, choć formalnie zakończyła się lata temu. To jeden z motywów przewodnich mojego życia, a ostatni czas pozwolił mi zrozumieć jeszcze dogłębniej, dlaczego tak jest.
Gdy ponad dwadzieścia lat temu moi rodzice zadecydowali, że będę uczyć się w domu, kierowali się głównie chęcią zapewnienia mi bezpieczeństwa. Rzadko o tym mówili osobom spoza rodziny, zdając sobie sprawę z tego, jak antagonizujący efekt miewa wspominanie o zagrożeniach związanych ze szkołą. Edukacja domowa w ich rozumieniu wyrażała kompromis między bezpieczeństwem a efektywnością procesu kształcenia: gdyby wtedy znaleźli szkołę, którą mogliby obdarzyć zaufaniem, posłaliby mnie do niej (niewiele zresztą brakowało, żeby założyli taką placówkę wspólnie z innymi rodzicami). Ja mam już inną perspektywę. Dla mnie dom jest wyborem oczywistym; dla mnie dom jest najbardziej bezpiecznym miejscem na świecie; miejscem, w którym toczy się prawdziwe, świeże, nieskrępowane życie; miejscem, w którym można cieszyć się zarówno bezpieczeństwem jak i wolnością; w którym możliwy jest prawdziwy rozwój. Nie miałabym jednak tej pewności – lub też rodziłaby się ona w dużo większym trudzie i o wiele wolniej – gdyby nie ta pierwsza decyzja moich rodziców. I za to jestem im nieopisanie wdzięczna.