Zdaje się, że na łamach „Kredy” ani razu nie wspomniałam jeszcze o swoim zauroczeniu kanadyjskim pisarzem Michaelem D. O’Brienem. Jest on zaiste artystą renesansowym – chociaż nie odebrał akademickiego wykształcenia, jest doskonałym pisarzem, świetnie odnajdującym się we wszelkich odmianach powieści: historycznej, futurystycznej, a nawet apokaliptycznej.
Jego wiedza powala człowieka na kolana, swoboda, z jaką porusza wybraną dziedzinę, niezależnie od tego, czy to jest fizyka kwantowa, teologia, czy najnowsza historia Polski (tak, tak!) budzi w czytelniku podziw zmieszany z grozą – jak to możliwe, że jeden człowiek potrafi skumulować w sobie taką wiedzę, a właściwie taką mądrość?!
Jakby tego było mało, O’Brien jest nie tylko pisarzem, lecz także wybitnym malarzem. Jego obrazy są utrzymane w stylu neobizantyjskim; są to współczesne ikony, które z siłą huraganu porywają widza w głąb najpełniejszej prawdy o człowieku – a jednocześnie w głąb prawdy o Bogu. To jest artysta, który, podobnie jak Fra Angelico, żyjąc Prawdą – maluje Prawdę. To jest pisarz, który żyjąc Prawdą – opisuje Prawdę.