Odruch rodzicielski każe nam chronić dzieci przed zagrożeniem i zapewniać im najlepsze możliwe warunki, często na zasadzie „niech ma to, czego mnie brakowało”. Sęk w tym, że żyjemy w czasach wszystkomających i czasami okazuje się, że wszystkie niedobory bytowe już zniknęły, a człowiek ciągle niezadowolony jakiś, nienasycony i wcale nie najszczęśliwszy.
Dotyczy to też małych ludzi, zasypywanych gadżetami, lizaczkami i ubrankami, starannie chronionych przed żywszym poruszeniem ciała i umysłu, trzymanych w bezpiecznym, certyfikowanym i atestowanym otoczeniu. Nie kop pana, bo się spocisz.
Niewielki niedosyt uwalnia kreatywność. Na zajęcia terenowe, które prowadzę, zawsze zabieram „za mało” sprzętu: jeden młotek na całą grupę, dwa sitka i trzy szmatki zamiast profesjonalnych narzędzi do odławiania żyjątek z potoku, jeden łuk i tylko jedna strzała. Tej jedynej się pilnuje, wyznacza się zasady korzystania – dzieci je ustalają, ja się nie wtrącam. Nad sitkiem, lejkiem i szmatkami kombinowali długo, zanim wymyślili, jak je przystosować do bieżących potrzeb, ale stworzyli kilka działających, skutecznych systemów odławiania.