Taka sytuacja: wchodzę na teren szkoły, w której pracuję, w czasie długiej przerwy. Ciepły jesienny dzień. Z boiska za budynkiem dobiegają wrzaski, śmiechy, a co jakiś czas donośne okrzyki dorosłego. Idę, patrzę, a tam po trawniku biega kilkanaścioro dzieci i ich wychowawca. W rękach trzymają świeżo obcięte witki wierzbowe, niektóre całkiem spore, i starają się chlasnąć przeciwnika. Trwa pojedynek „Pan P. kontra buntownicy”. Cóż, niewiele myśląc, złapałam swoją witkę i ruszyłam z odsieczą, goniąc pojedynczych delikwentów z tekstem „Nareszcie, już dawno miałam na to ochotę!”. Delikwenci i delikwentki uciekali z piskiem, a od czasu do czasu odwracali się i próbowali kontratakować. Zabawa trwała przez kolejny kwadrans, zostałam ze dwa razy smagnięta po łydkach, ktoś nieuchronnie oberwał za mocno i się popłakał, ale dał się pocieszyć. Na koniec pozbierałam patyki, informując, że kto będzie chciał odzyskać broń, musi się nauczyć na pamięć jednej frazy lub sentencji łacińskiej, a pan P. – historyk – odpalił w ramach lekcji film o szabli polskiej.
I teraz tak: to nie była sielankowa scenka, którą z upodobaniem fotografujemy i umieszczamy w internetach z hasztagiem #budowaniezespołu #leśnaedukacja #integracja czy co tam jeszcze. To była dynamiczna sytuacja, zdecydowanie ryzykowna według standardów większości dorosłych, grożąca kontuzjami, urazami, obrazą i siniakiem. Jednocześnie była cudownie oczyszczająca dla wszystkich uczestników i musielibyście widzieć te porządne dzieci, upewniające się „Ale nie wstawi mi pan jedynki?”, zanim ruszały z szarżą.