Siedzę sobie pod pokładem w mazurskim porcie, po kolejnym dniu przygodowego żeglowania. Wieczorami włóczę się po lesie, z ulgą uciekając od głośnych grup. Na widok panów z piwem w ciemnym zaułku mówię „dobry wieczór”, latałam na paralotni, a żmiję na ścieżce omijam z szacunkiem, ale nie uciekam z wrzaskiem. Nauczyłam się próbować nowych i nieznanych zajęć, a przestałam się wstydzić własnej nieumiejętności (bo będę głupio wyglądać …).
Odruch oporu względem własnego strachu, przełamanie utrwalonych fobijek, zrobienie czegoś do niedawna przerażającego – to wszystko jest nieprawdopodobnie uwalniające, pozwala nabrać tchu w nieużywane zazwyczaj rejony płuc i rozwinąć zupełnie nowe obszary osobowości.
Zabrzmi to stanowczo i pewnie oceniająco, ale jednym z bardziej – moim zdaniem – szkodliwych trendów wychowawczych jest styl „na kwokę”. Metaforyczne wysiadywanie swoich młodych, mimowolne albo świadome sprzedawanie im własnych lęków, pielęgnowanie strachu przed burzą, owadami, ruchem ulicznym albo innymi zwykłymi zjawiskami jest okrutnie męczące dla obu stron. Słucham czasem tak zwanych mów pożegnalnych, które wygłaszają (pełni przecież najlepszych chęci) rodzice odprowadzający dzieci na nasze wyprawy górskie czy żaglowe. Dość często pojawia się zdanie: „Ale tylko się nie bój…”. Tu wstaw: ciemności, przechyłów, os, stromizny, przepaści, głębokiej wody… I oto młody człowiek nie ma już szansy skonfrontować się samodzielnie ze swoimi wrażeniami – już wie, czego powinien (albo nie powinien) się bać.