Smutek, nadmierna odpowiedzialność, poczucie niejasnego zagrożenia – to nie są kategorie, które ochoczo wpisalibyśmy obok hasła „szczęśliwe dzieciństwo”. Podobnie rzecz się ma z pojęciami: walka, obrona, sprzeciw, protest. Każdy mądry i kochający rodzic zrobi wszystko, by akurat te fragmenty rzeczywistości odsunąć od swojego dziecka jak najdalej. Daleko nie tylko od jego doświadczenia, lecz także od samej świadomości, by dziecięce myśli nawet nie krążyły w tych rejonach. W tej rodzicielskiej intuicji w naturalny sposób przejawia się zdrowy rozsądek podpowiadający, że dojrzałość i siła rodzą się poprzez doświadczanie dobra, prawdy i wynikającej z nich stałości, bezpiecznej stabilności. Ziarno miotane wichurami nie zdoła się ukorzenić, a młode drzewko nie wyrośnie na wielkie i silne, gdy zanurzone jest w półmroku.
Dziecko musi być dzieckiem, żeby dojrzeć. Nie opiekunem, wybawcą, pionierem czy ostatnim sprawiedliwym.
Oczywiście, wszyscy wiemy, że świat nie jest idealny, a dojrzałe życie wymaga nie lada hartu ducha, ale tę niezłomność najlepiej kształtuje środowisko miłości i bezpieczeństwa, a nie dorastanie w poczuciu nieprzewidywalnego zagrożenia.
Przyjaciel zwierz
Stosunek dzieci do przyrody, a zwłaszcza zwierząt, jest wyjątkowy, nacechowany szczególną czułością i wrażliwością. Obie strony przeżywają świat, doświadczając podobnej kruchości i bezbronności. Zwierzęta to pierwsze istoty, wobec których dzieci mogą poczuć się odpowiedzialne, kochające, wspierające – jednym słowem: dorosłe. Dobrze wiemy, że to układ umowny, mocno asekurowany i z dużym marginesem dozwolonego błędu. Obserwujemy go w naszych domach z przymrużeniem oka, ale i ze wzruszeniem. Jakże często przecież to zwierzę wychowuje nasze dziecko, a nie na odwrót… Właśnie dlatego świadomość niezwykłej więzi dziecka z przyrodą powinna być dla nas raczej zobowiązaniem do roztaczania nad nią ochronnego parasola, a nie okazją do rozwiązywania „dorosłych” problemów.
Kataklizm jak miecz Demoklesa
O czym opowiadają wyżej wymienione książki? Jaki obraz świata budują w dziecięcym umyśle za pomocą słownych (i nie tylko) obrazów? Już same tytuły wieszczą masową śmierć wszelkich stworzeń i planety Ziemi. „To już się dzieje” – zdają się głosić – „blisko ciebie, i tylko ty możesz ten świat uratować”. Czy to nie misja ponad dziecięce siły? Świat w nich opisywany jest piękny, niezwykły, ale kruchy, ginący, umierający w zastraszającym tempie. „Istnieje wiele powodów, dla których powinniśmy obawiać się o przyszłość naszej planety” – podkreśla Jess French we wstępie do Ratujmy zwierzęta . Powietrze jest trujące, śmieci przesłaniają kraj- obraz, zwierzęta duszą się torebkami foliowymi, które wypełniają nasze oceany, ludzie (zbyt licznie występujący na planecie) sieją spustoszenie w świecie natury. Z innych książek nasze dzieci już wiedzą, że ta agonia długo nie potrwa, tylko do momentu, aż lada chwila nie stopnieją wszystkie lodowce i większość kontynentów pokryje woda. Z malowniczego albumu o zwierzętach mały człowiek dowie się, że 10 tysięcy gatunków może (!) zniknąć z powierzchni Ziemi na zawsze. To jednak nie jest najgorsze, bowiem „wymarcie jakiegokolwiek gatunku będzie miało ogromne konsekwencje dla roślin i innych zwierząt, które przeżyją”. O jakich zagrożonych stworzeniach mowa? Tor himalajski, anolis, ambystoma, kakapo, gawial… Jak bardzo ktoś się napracował, żeby wystarczająco urealnić swoją katastroficzną wizję… Są tu i bardziej znane gatunki, jednak czy przez to ich los jakoś bardziej zależy od Tosi, Franka, Zuzi albo Józka? Czy ich okrzyk: Ratuj mnie! musi tak rozpaczliwie dobiegać z okładek? Czy w ogóle etyczne jest sugerowanie dzieciom, że od nich zależy śmierć albo życie – zwierząt, rzek, lasów, planety? Obawiam się, że w ekologicznej trosce o czyste powietrze i przyrodę niechcący zatruwamy serca naszych dzieci smogiem katastrofizmu.
O wszystkim tym myślałam, spacerując na potrzeby niniejszego artykułu pomiędzy półkami kilku najpopularniejszych księgarni. Znikające królestwo. Przewodnik po świecie zagrożonych zwierząt , Ratujmy zwierzęta , Ratujmy Ziemię , Uratuj Ziemię! , Uratuj mnie , Śmieciogród , Śmieci. Najbardziej uciążliwy problem na świecie … To najczęściej pojawiające się na półkach tytuły w dziale o zwierzętach i świecie przyrody. Smutny Franz Kafka złapałby się za głowę. Każda z tych książek opowiada o mniejszej lub większej zagładzie dokonującej się rękami bezrozumnych dorosłych. I każda z nich proponuje dziecku, by w swoje drobne ręce wzięło ocalenie świata lub jego fragmentu przed bezmyślnymi dorosłymi. Abstrahując od faktów, jakie opisują te książki, i powagi problemu, jakim jest kondycja naszej planety, w samej tej narracji, w samym pomyśle na nią, jest coś, co wywołuje mój gwałtowny sprzeciw.
Dorosłe Dzieci Ekologów
Serce dziecka jest wrażliwe na krzywdę, ale egoistyczne; spragnione równowagi i sprawiedliwości, ale niestałe. Jest też bardzo spontaniczne i żarliwe, lecz nie dość wytrwałe. Dlatego z pełnym zaangażowaniem podejmie misję dobra, nawet jeśli ta za chwilę zmiażdży je swoim ciężarem.
W psychologii istnieje termin „Dorosłe Dzieci” na określenie dysfunkcji polegającej na przejęciu przez dziecko zadań dorosłego, który z powodu mniej lub bardziej zawinionej ułomności nie jest w stanie pełnić swojej funkcji względem podopiecznego. Dziecko zamienia się ze swoim opiekunem miejscami, wypełnia to, czego dorosły nie umie lub nie chce robić. Czuje się przy tym ważne i potrzebne, ale zarazem nie doświadcza miłości ani opieki. Syndrom ten niesie niezwykle poważne konsekwencje dla dziecięcego rozwoju: deformuje obraz jego własnej osoby, depresyjnie przytłacza nieadekwatnym ciężarem odpowiedzialności, głęboko zaburza emocje i relacje z otoczeniem. Bardzo podobne spektrum zaburzeń odnajdziemy w definicji lęku ekologicznego (eco-anxiety ), którą ustanowiło w 2017 r. Amerykańskie Stowarzyszenie Psychologiczne. Dziecko musi być dzieckiem, żeby dojrzeć. Nie opiekunem, wybawcą, pionierem czy ostatnim sprawiedliwym. Nie może czuć się winne śmierci orangutanów, bo zajada się ciasteczkami Oreo, ani śmierci planety, bo wytwarza więcej śmieci niż słoik rocznie (tyle zaledwie odpadów deklaruje czteroosobowa rodzina ekocelebrytki Bei Johnson, żyjącej w stylu zero waste ). Ma prawo bez moralnych rozterek pić wodę mineralną zamiast „kranówy” i grzać się w zimowy wieczór przy prawdziwym ogniu z kominka bez poczucia, że truje sąsiadów. To wszystko są ważkie problemy, ale niech unoszą się na wysokości dorosłych głów, a nie dziecięcych.
Odpowiedzialność z miłości…
Z dziećmi możemy przygarnąć psa ze schroniska albo ratować w ogrodzie populację biedronek europejskich przed plagą gatunków azjatyckich (bezlitośnie mordując wszystkie gatunki ninja i arlekiny). Możemy założyć moskitiery, żeby nie zabijać non stop much, możemy obsadzić miododajnymi roślinami otoczenie, żeby „podkarmiać” motyle, pszczoły i trzmiele. Możemy cierpliwie wynosić z domu ryjówki i wypuszczać je po drugiej stronie ulicy, licząc, że za którymś razem może nie trafią z powrotem. Kiedyś nawet o rok przesunęliśmy budowę tarasu przed domem, żeby ocalić gniazdo trzmieli. A obecnie w psiej budzie, która jest domem kota, gościmy śpiącego snem zimowym jeża – w lecie bardzo skutecznie wyniszcza populację ślimaków w naszym ogrodzie. To jest akurat ten kawałek świata, który dziecięce serce i umysł są w stanie ogarnąć z adekwatną odpowiedzialnością, ucząc się, czym jest równowaga i szacunek. Widzą swój realny wpływ na losy przyrody wokół, są w stanie wytrwać w powziętych skromnych działaniach. Ich codzienna troska wynika z doświadczenia, że są częścią tego, co ich otacza. Pszczoły, ślimaki, pająki, biedronki, jeże i gronostaje, koty, myszy i szczury. Szałas na łące, wędka zamontowana w strumieniu, szpaki na ognikach, kwiczoły pod ogrodową ławką, dudek i dzięcioł zielony w mrowisku pod świerkiem… Nie wybaczyliby mi pułapki na myszy w domu, ale nagradzają kota za każde truchło podrzucone na wycieraczkę – nawet jeśli to jest ta sama ryjówka, którą wczoraj mozolnie łapałam do pudełka… Przy okazji z fascynacją przeprowadzają na biednych gryzoniach kolejną lekcję anatomii. Nic, co zwierzęce, nie jest nam obce.

…zamiast lęku i trwogi.
To, co ludzkie, niestety również. Tu, gdzie mieszkamy, powietrze jesienią i zimą można dotknąć i rozetrzeć między palcami. Nie otwieramy w domu okien, w aucie mamy włączony zamknięty obieg, na spacerach nosimy maski. Często bawimy się, że nasz dom to marsjańska stacja, a przedpokój to śluza ciśnieniowa. (Wychodząc z domu, zakładasz maskę i rozszczelniasz komorę. Kiedy wracasz, uszczelniasz komorę i zdejmujesz maskę). Umiemy odczytywać mierniki zanieczyszczenia, ale nie drążę i nie analizuję tego problemu ludzkości z dziećmi – to jest zadanie dorosłych. Tak jak wszystkiego, również ekologii dzieci najlepiej uczą się przez osmozę, bezwiednie nasiąkając dobrymi praktykami w domu, ćwicząc dobre nawyki, doświadczając troski i opieki dorosłych.
Ekologiczna czułość
Spotkałam kiedyś dziewczynkę. Miała koszulkę z rysunkiem kolorowej kuli ziemskiej i anglojęzycznym napisem: „Chrońmy Ziemię. To jedyna planeta, na której występuje czekolada ”. Większość ludzi mijała ją z szerokim uśmiechem. Czy to nie lepszy sposób na wzbudzanie w dzieciach ekologicznej czułości niż kasandryczne wizje?