„W kościele najbardziej lubię sufit. Jak jest pomalowany, kiedy są na nim obrazy... Lubię na nie patrzeć. Widziałam kiedyś górę, a za nią był krzyż. A przed nią dół, a nad nim Aniołowie. Jak nie ma obrazów na suficie, lubię patrzeć na ołtarz. Czasem ołtarz jest murowany, a czasem drewniany. Wolę drewniane. Są na nim często rzeźby. Lubię, jak w kościele jest widno. Jak jest dużo światła. Jak promienie przechodzą przez kolorowe okna. Lubię patrzeć na nie. A najbardziej lubię drogę krzyżową. Niedawno, gdy byłam z dziadkami w Tatrach, widziałam taką rzeźbioną. Bardzo mi się podobała. Lubię być w kościele – jak nie ma za dużo ani za mało ludzi. Tak, żeby wszyscy siedzieli. Tak było dzisiaj. Tak lubię najbardziej”.
To moja Helenka.
A ja pamiętam z dzieciństwa...
Parafię mojego wujka Tadzika. Przez wiele lat był proboszczem wiejskiej parafii, gdzie stał maleńki kościół. Co roku spędzaliśmy wraz z moim rodzeństwem, u wujcia na plebanii, połowę naszych wakacji. Układaliśmy kwiaty w kościele, sprzątaliśmy zakrystię, pomagaliśmy liczyć tacę, wieszaliśmy nowe ogłoszenia w gablotach, zbieraliśmy truskawki, karmiliśmy kury, kaczki i indyki. Całe dzieciństwo rosłam w przekonaniu, że parafia oprócz normalnych ludzi składa się z księdza proboszcza, pana kościelnego i złotnika. Wujek remontował kościół. Była to barokowa perełka. Pan złotnik miał tam pracy na lata. Pozostał w mojej pamięci jako nierozłączny element życia parafialnego. Pan kościelny kojarzy mi się z ogromnymi kluczami do kościoła. Już nigdy później nie widziałam podobnych. Często towarzyszyliśmy mu w otwieraniu i zamykaniu potężnych drzwi. Ciężar tych kluczy do dziś czuję w dłoniach, a zgrzyt zamka nadal słyszę w uszach. Tęsknię za tym czasem. Mój wujek już dawno nie żyje. Drzewa wokół modrzewiowej plebanii zostały wycięte. Chyba nie chcę już tam pojechać... Niech pozostaną te wspomnienia.