Studiowanie astronomii było dla mnie niezwykłym doświadczeniem. Muszę się tutaj przyznać, że początkowo znalazłam się na tym kierunku tylko dlatego, że uczelnia artystyczna nie zechciała mnie przyjąć w swoje progi. Ale niebawem zaczęłam kroczyć drogą ogromnej fascynacji. I oto, kiedy dotarłam do trzeciego roku i mogłam wraz z kolegami rezerwować teleskop, studia stały się jeszcze bardziej fascynujące.
W długie zimowe noce przyjeżdżaliśmy prowadzić obserwacje i stawiać pierwsze kroki w fotografowaniu nieba. Zawsze trzeba było zabrać klucz od pana portiera, przejść przez duży i ciemny ogród, aby dotrzeć do teleskopu Maksutov, wejść do tajemniczej budowli i z wielkim hukiem otworzyć kopułę. Następnie odkrywaliśmy wszystkie wieczka, ustawialiśmy teleskop i znów kręciliśmy głośną kopułą. Potem wyszukiwaliśmy interesujący nas obiekt w szukaczu, czyli lunecie z niewielkim powiększeniem, wielokrotnie wchodząc na drabinę albo dziwnie się pochylając. Wtedy można było już zacząć ustawiać obiekt w okularze teleskopu. Świecące punkty na niebie poruszają się dość szybko względem obserwatora, wynika to oczywiście z ruchu obrotowego Ziemi, ale żeby nie stracić z pola widzenia takiej gwiazdy, cały czas musi działać napęd, który porusza teleskop ruchem przeciwnym do ruchu naszej planety. Sterczeliśmy przy tym teleskopie, szukając kolejnych obiektów, rozgrzewała nas fascynacja i ciepła herbata z termosu. Uwielbiałam patrzeć w mgławice kuliste, w szukaczu wyglądały jak pojedyncza gwiazda, w najmniejszym powiększeniu jak rozmyte plamy, ale przy kolejnych przybliżeniach okazywało się, że mgiełka dzieli się na tysiące, a może miliony gwiazd, które były bardzo blisko siebie – zbite w kulę. Ten widok i wiele innych zapierały dech w piersiach. Zarywaliśmy kolejne noce, nie zważając, że rano czekają nas trudne kolokwia. Czasem, żeby zaobserwować jakiś obiekt, musieliśmy czekać, długo i cierpliwie. Jednego dnia wschodził późno, innego przysłaniały go chmury, ale po wielu próbach i przy cierpliwym oczekiwaniu udawało nam się obejrzeć to, co chcieliśmy. Patrzyliśmy oniemiali w niebo, mając świadomość, że wszystko, co widzimy, jest w ciągłym ruchu, choć nam się wydaje, że prawie się nie porusza. Że wszystko się kręci, że niektóre gwiazdy umierają, by inne mogły się narodzić, że jesteśmy niewielkimi drobinkami w tym ogromnym Wszechświecie i nie mamy wpływu na te gigantyczne siły, które nadają pęd galaktykom, gwiazdom i czarnym dziurom, że cokolwiek wydarzy się jutro, na niebie nadal wszystko będzie się kręcić.
Kilka lat później, już jako matka, zaczęłam uczęszczać na kurs pedagogiki Montessori, wczytując się jednocześnie w dzieła, jakie po sobie pozostawiła Maria. W pewnym momencie poczułam, że jestem w domu (a może w obserwatorium?). Czytając książkę Domy dziecięce , natrafiłam na fragment o obserwacyjnej metodzie pedagogicznej:
„Nawet nauczycielki inteligentne, które dobrze zrozumiały zasadę, doświadczały trudności przy stosowaniu jej w praktyce. Takie bierne stanowisko, podobne do stanowiska astronoma siedzącego przy teleskopie i spoglądającego na krążenie światów, wydało im się trudnym do zrozumienia. Rzeczywiście trudno pojąć i zastosować w praktyce zasadę, że życie rozwija się samo z siebie i że w celu wydobycia z niego tajemnic, badania go i kierowania nim, należy je obserwować bez wszelkiej interwencji”. I dalej:
„Trzeba posiadać niezwykłą umiejętność, aby obrać odpowiednią chwilę, ograniczyć swoją interwencję i nie pozwolić wykoleić się duszy, która rodzi się do życia i będzie żyła własnymi siłami”.
Agnieszka Pleti