Stoję przed klasą. Wpatruje się we mnie 30 par oczu. Różnokolorowych, lecz nie tylko barwa jest tym, co je różni. Jedne patrzą z zainteresowaniem, za nimi tkwią mózgi rozmiłowane w języku ojczystym. Inne patrzą z niechęcią, żeby nie powiedzieć: ze wstrętem, bo ich właściciele nie znajdują żadnej radości w rozkładaniu zdań na czynniki pierwsze czy „rozkminianiu” tekstów. Nie lubią czytać, nie potrafią czytać albo po prostu wolą – jakże trudno mi w to uwierzyć – matematykę.
Pomiędzy tymi dwiema skrajnościami są jeszcze inne spojrzenia. Jak wiele by powiedziały, gdyby umiały mówić: „Jestem głodny!”, „Chce mi się pić!”, „Jak bardzo będzie mi brakować dziadka!”, „Ale była awantura! Rozwiodą się?”, „Jak to wszystko nie ma sensu…”, „Ta Kaśka to fajna jest!”.
A ja stoję przed nimi i mam 45 minut na nauczenie każdego odmiany rzeczownika przez przypadki.
Więc zaczynam. Informuję, że będziemy dzisiaj rozmawiać o formach rzeczownika zwanych przypadkami i w związku z tym…
– Proszę pana!
– Słucham?
– A po co nam to?
To bardzo ciekawe pytanie. Pytanie o cel. Nie o przyczynę, więc nie mogę ich poinformować, że „tako rzecze święta podstawa programowa”. Powinienem wymyślić, do czego im się to przyda.
