Stałam sobie spokojnie w ulubionym second-handzie i przebierałam między wieszaczkami, a tu zza jednego z nich wychynęła starsza pani i jęła mnie przepytywać na okoliczność leśnego przedszkola „tych Sawickich” – bo doszły ją słuchy, że mam z tą placówką coś wspólnego. Chodziło o wnuczka, który ewentualnie mógłby być tam posłany, aczkolwiek opiekunowie nieco się wahają (głównie babcia) – istnieje bowiem ryzyko, że dziecko przemoczy tam nogi i wyzionie ducha. Pani najpierw próbowała ustalić, czy pogłowie wychowanków leśnych przedszkoli pod koniec roku szkolnego równa się temu z września – to jest, w przybliżeniu, ile dzieci jest eliminowanych w wyniku śmiertelnych przeziębień, ukąszeń, przemęczenia i brudu. Kiedy zapewniłam ją z łagodnym uśmiechem, że przedszkolaki mają się dobrze i nie chorują częściej niż ich rówieśnicy, przerzuciła się na temat zabłoconej odzieży i zrujnowanego obuwia. Kiedy zademonstrowałam wiszące w pobliżu gumowe portki za osiem złotych, zaczęła się dopytywać o los trzylatków w trakcie wielogodzinnych marszobiegów przez las. Tu już miałam na końcu języka, że zostawia się je w rowie i zbiera w drodze powrotnej, ale się powstrzymałam i opowiedziałam z zaangażowaniem o cudownych paniach, silnych małych nóżkach i niedużych odległościach.
A potem, kiedy zabierałam się ponownie do przeglądania wieszaczków (niezły kardigan wyhaczyłam, 10 zeta, nowy), pani odpaliła Argument Główny. Ściszyła głos, pochyliła się ku mnie i wyrzekła:
– A te dzieci po tylu godzinach w lesie to nie są takie, no… ZDZICZAŁE?
Ile mnie kosztowało zachowanie powagi, to tylko ja wiem. Ale potem pomyślałam sobie, że to w sumie smutne – brak więzi z tak przecież bliską przyrodą (Pilsko tuż za płotem), pogarda dla niej i przekonanie, że las człowieka psuje albo cofa w rozwoju, że dzicz jest dla dzikusów, a zbyt długie przebywanie w niej wyrządzi kilkulatkowi krzywdę.