Jak się macie u progu lata? Czy już przyszły pierwsze upały? Można upiec ciasto z rabarbarem, dojrzewają truskawki?
U nas trudno. Nadal zimno, beskidzkie przedwiośnie, czyli piętnaście centymetrów śniegu w dolinie i metr na Pilsku. Ale to nic, to norma, tym przestaliśmy się przejmować, podobnie jak wieloma innymi sprawami w ostatnich jedenastu dniach.
Bo przyszła wojna. Trochę Wam zazdroszczę – czytacie te słowa i wiecie już o tyle więcej niż my. Czy Kijów się obronił, jak się mają uchodźcy, czy i kto interweniował i się włączył do walki. My tu dzisiaj jesteśmy trochę przetrąceni, trochę niepewni, co jest prawdą i jak to możliwe, że bezpieczny świat się nam skończył na trzy-cztery. Nagle nawet nasze dzieci wiedzą, gdzie leży Mariupol, Czernihów czy Chersoń. Stamtąd jechali do nas, do Korbielowa, znajomi lokalnych ukraińskich pracowników. Nie dojechali, zginęli w ostrzale. Ciągle czekamy na ponad sto osób z Fastowa, wysłanych przez tamtejszych braci dominikanów. Ciągle pakujemy kolejne pudła leków, bandaży i batonów energetycznych, wpłacamy na zrzutki, wysyłamy transporty na granicę i dalej.
Nasze dzieci przeglądają uważnie swoje zabawki, bo do sąsiedniej wsi przyjechały rodziny z ich rówieśnikami i trzeba im coś zawieźć już dzisiaj, w sobotę wieczorem. Wybierają ładne, niezniszczone samochodziki czy lalki. Widzę, że trochę to kosztuje moją sześciolatkę, trzyma jakiś uroczy drobiazg w ręce, wreszcie podejmuje wewnętrzną decyzję i wkłada przedmiot do torby „do oddania”. Mówi:
Gdyby nam bomba spadła na dom, to też chcielibyśmy potem mieć coś ładnego.