Była sobie kiedyś w stołecznym mieście Warszawie niewielka księgarnia, w której można było bezkarnie przesiadywać godzinami, podczytując sobie to i owo do upojenia, a w dodatku podawano tam doskonałą kawę i pierwszorzędne ciastka. Miejsce to nosiło nazwę „Czuły barbarzyńca”. Ta nazwa nieodmiennie wywoływała na Mamy obliczu charakterystyczny półuśmiech rozbawienia, połączonego z przekonaniem o wzajemności poczucia humoru. Czuły – ale barbarzyńca! Jaki widok pojawia się przed waszymi oczami, gdy słyszycie tę nazwę? Potwór z Pięknej i Bestii stawiający szańce obronne wokół swojej róży? A może tragiczna postać Bohuna, krwawego watażki, romantycznie zakochanego w pięknej Helenie Kurcewiczównie?
Bawiła się Mama przez jakiś czas wynajdywaniem potencjalnych kandydatów do honorowego tytułu „czuły barbarzyńca”, aż tu nagle doznała Mama olśnienia. Zrozumiała, KTO tak naprawdę jest owym czułym, najczulszym barbarzyńcą, który bardzo potrzebuje nieustannego troskliwego wsparcia na drodze niełatwego przejścia od stanu pierwotnej dzikości do stanu ucywilizowanego człowieczeństwa. W Mamy życiu stopniowo pojawiała się piątka takich dzikoludów, które z wrodzonym urokiem osobistym oraz pokładami czułości potrafiły nieźle narozrabiać, zmrozić krew w żyłach oraz w całości zdewastować precyzyjnie budowany ład i porządek domowy.
Dzieci. Słodkie, czułe, barbarzyńskie i najbardziej kontrowersyjne postaci naszej epoki.
Przyszło nam żyć w czasach, które – kwestionując wiele zastanych porządków (rodzina i macierzyństwo są tylko jednymi z wielu) – wprowadzają ludzkość w takie labirynty chaosu, w których naprawdę bardzo łatwo jest się pogubić i doprawdy niesłychanie trudno jest rozeznać właściwą drogę. Zaiste jest to niezłe wyzwanie dla współczesnych młodych kobiet – samodzielnych, samorządnych, wykształconych i ambitnych; mających przed sobą perspektywę atrakcyjnych staży czy stypendiów zagranicznych – zostawić wszystko, aby urodzić i wychować dzieci oraz zająć się domem. Kobietom uformowanym przez obecną popkulturę („jesteś tego warta”) dom nie wydaje się atrakcyjnym miejscem do realizowania swoich ambicji. Nie trzeba się ładnie ubierać ani zakładać eleganckich butów; nikt nie oczekuje od nas porządnie ułożonych włosów ani precyzyjnego makijażu – nie wymaga błyskotliwych i pełnych erudycji prezentacji na radę zarządu. Dom i dzieci wydają się żmudnym i nudnym obowiązkiem, czymś, co nas uziemia, ogłupia i trywializuje – i w którym zapominamy wszystkiego, czego się nauczyłyśmy. Żyjemy trochę w krainie stereotypów rodem z popularnych seriali komediowych czy stronic błyszczącej prasy kobiecej.
Tymczasem, wiele z nas doświadcza, że wybór pracy zawodowej również łączy się z niemałymi wyrzeczeniami. Co prawda realizujemy swoje ambicje zawodowe – albo zwyczajnie drugą pensją pomagamy utrzymać rodzinę na powierzchni i spłacać kredyt na mieszkanie czy dom – ale jednak praca zmusza nas do opuszczenia domu i do pozostawienia dziecka pod opieką obcej osoby (bo nawet babcia jest w pewnym sensie osobą obcą). Pozbawiamy się radości oglądania codziennych postępów naszych dzieci, a także małych (lub całkiem dużych!) osiągnięć. Trudno jest, tak po prostu, za pomocą małego prztyczka, przeskakiwać z jednej dziedziny w drugą; z pracy zawodowej w dom i kwestie wychowania. Z pewnością niełatwo jest też zawiadamiać pracodawcę o kolejnej ciąży czy też chorobie dziecka i konieczności wzięcia zwolnienia akurat teraz, w środku ważnego projektu, którego termin wisi wszystkim nad głową.
Oba wybory niosą ze sobą poczucie winy i straty – z jednej strony „siedzenie w domu i marnowanie czasu”, z drugiej zaś „poświęcanie dziecka na ołtarzu samorealizacji”. Tak to już jest, że my, matki, jesteśmy mistrzyniami we wpędzaniu samych siebie w mocno zaciśnięte pętle poczucia winy i niewystarczalności. To skrupulanckie poczucie winy, że się robi zbyt mało albo nie to, co się powinno, albo nie tak, jak się powinno, jest naszym największym wrogiem. Czy będąc matką, naprawdę robię coś wartościowego? To pytanie nieustannie obracamy w naszych głowach, jak jakiś upiorny refren.