Trafiłam kiedyś na nieprawdopodobnie idealistyczny opis edukacji domowej (prawdę mówiąc niejeden!). Po prostu „życie na różowej chmurce”. Ktoś nawet pod tym opisem nie wytrzymał i w komentarzu napisał coś o fanatyzmie. Myślę, że idealizowane obrazy bardzo szkodzą. Clive Staples Lewis napisał w liście do swojej korespondentki: „Nie masz pojęcia, o ilu nieprzyjemnych sytuacjach rodzinnych dowiaduję się z nadchodzących listów – jakże złudna jest gładka powierzchnia życia! „Normalne” są tylko te domy, o których niewiele wiemy, podobnie jak jedynymi błękitnymi górami są wierzchołki oddalone od nas o dziesięć mil”. Edukacja domowa jest wyzwaniem, przynosi trudności, ma swoje minusy, ale decydując się na nią, zawsze patrzyliśmy, czy dla danego dziecka będzie to najlepsza opcja.
Nadworny krytyk i miłośniczka edukacji domowej
W przypadku każdego z dzieci nauka wyglądała u nas nieco inaczej. Starsi przez pierwsze lata edukacji uczęszczali do tradycyjnej placówki. Momentem przełomowym było zalecenie dla dzieci urodzonych w 2008 r., by poszły do szkoły rok wcześniej. Dotyczyło to naszej trzeciej córki i wtedy, wziąwszy pod uwagę nieciekawe sytuacje w szkole starszych dzieci, całą trójkę objęliśmy nauczaniem domowym. W tamtym czasie mieliśmy też już kolejne dziecko. Córeczka chętnie dosiadała się do naszych lekcji i robiła swoje bazgroły. Nie było łatwo, gdyż mamy małe mieszkanie – 45 m2. Kiedy wieloletnia cukrzyca insulinozależna wymykała mi się spod kontroli, miałam trudniejsze dni i fizyczny brak sił. Jednak był to wspaniały czas. Po szkole podstawowej, syn, nasz nadworny krytyk edukacji domowej (nadal zakładam, że kiedyś pewne rzeczy doceni), poszedł do gimnazjum i liceum stacjonarnie. Tak wolał, a widzieliśmy, że ma solidne argumenty za chodzeniem do szkoły i niechęć do spędzania dni „z mamusią i samymi siostrami”. Dziś studiuje. Najstarsza z córek, po szkole podstawowej na zmianę uczyła się stacjonarnie i wracała do edukacji domowej – sytuacja zmieniała się dynamicznie m.in. w związku z jej zdrowiem. Trzecie dziecko, to które od początku było w edukacji domowej, załapało się na zmianę systemu i szkołę podstawową miało już ośmio – a nie sześcioletnią. Aktualnie jest w liceum stacjonarnym, ale chce wrócić do edukacji domowej. Decyzja o szkole średniej wiązała się głównie z trudnością uczenia się w domu matematyki i języków obcych – nasz budżet nie udźwignąłby prywatnych nauczycieli, a nauka z pomocą platform edukacyjnych nie sprawdziła się już w ósmej klasie. Córka chciałaby wrócić do edukacji w domu, bo ma mnóstwo pomysłów i chęci na przeróżne zajęcia dodatkowe, na które nie starcza jej czasu, choć i tak niektóre dzielnie kontynuuje i to przy warszawskich odległościach komunikacyjnych. Marzy o ciszy przy nauce i o możliwości zarządzania swoim czasem. Jednocześnie bardzo angażuje się w życie szkolne. Co będzie w przyszłym roku? Zobaczymy. Naprawdę niczego nie wykluczam. Po tych latach wiem, że zawsze trzeba patrzeć indywidualnie na każde z dzieci i przytomnie oceniać okoliczności danego roku szkolnego, które coś umożliwiają bądź nie. Predyspozycje, budżet, stan zdrowia mój czy dzieci. Aktualnie w edukacji domowej jest piątoklasistka, ale pojawiła się też w naszym domu nowa malutka istotka. Bardzo ciekawy układ. Z najstarszym bratem dzieli ją 20 lat różnicy, a z najmłodszą siostrą 11 lat. Będzie dorastać w zupełnie innych relacjach niż dzieci, które z rodzeństwem wiekowo nie były tak daleko. Jeśli i ona odnajdzie się w edukacji domowej, będzie to dla mnie zupełnie nowy rozdział!
Podróże, wolontariat i inne przygody
Nasz początek w edukacji domowej zbiegł się w czasie ze zmianą pracy męża. Działa on na rzecz pierwszego na Litwie hospicjum dla dorosłych i jedynego jak do tej pory hospicjum dla dzieci w tym kraju. Pozyskiwanie środków na utrzymanie tych placówek wiąże się z licznymi podróżami, w których często możemy mu towarzyszyć. Dziewczynki chętnie brały udział w niejednej charytatywnej akcji, poznając przy okazji wspaniałych, otwartych ludzi, którzy mieli pomysły, jak wspólnie coś organizować, by czynić dobro. To bezcenne doświadczenia. Hospicjum wspierane jest też przez wielu artystów, którzy zostali jego ambasadorami. Chociażby Mietek Szcześniak, który związał z hospicjum swoją trasę koncertową wokół pięknej płyty Nierówni . Dzięki takim akcjom mogliśmy wspólnie brać udział w wielu wydarzeniach kulturalnych w Polsce i na Litwie na rzecz utrzymania placówki, poznać wybitnych muzyków, aktorów. Również sami włączaliśmy się charytatywnie w twórcze przedsięwzięcia, a dzieci chętnie nam w tym towarzyszyły, podczas naszych własnych koncertów. Poznaliśmy wiele ciekawych wspólnot i zgromadzeń zakonnych i odnaleźliśmy tam swoje „domy”, do których chętnie wracamy.
Cieszę się, że dzieci mogły widzieć na własne oczy jak wielką rzeczą jest wolontariat i ile można zrobić, gdy każdy robi „tylko tyle ile może”. (Gdyby ktoś chciał poczytać więcej o wileńskim hospicjum to odsyłam na stronę www.mostdonieba.pl).
Niezwykły czas
Szczególnie zapadł mi w pamięci czas podróżowania z monstrancją fatimską – widoczną na zdjęciu. Była to pielgrzymka w intencji pojednania w rodzinach i na świecie, zainicjowana przez siostrę prowadzącą hospicjum w Wilnie (s. Michaelę Rak) oraz księdza proboszcza z zakopiańskich Krzeptówek (ks. Mariana Muchę). Monstrancja była darem Polaków na stulecie objawień fatimskich i mogła dołączyć do delegacji, która zawiozła ją do Fatimy na uroczystości. Wcześniej monstrancja przez całe miesiące pielgrzymowała po naszym kraju, a ja w miarę możliwości dołączałam z dziećmi do tych miejsc. Któregoś razu w naszym starym samochodzie zatarł się silnik, więc rozdzieliliśmy się, dojeżdżając mniejszym samochodem i pociągami. Monstrancja zebrała podczas całej peregrynacji przeszło 150 tysięcy osób. Była zarówno w wielkich sanktuariach w Polsce takich jak Jasna Góra, Święta Lipka czy bazylika w Rychwałdzie, ale i w biednych dzielnicach miast, w ośrodkach wychowawczych, w zakonach zamkniętych, w domach opieki. Była nawet w pewnej rodzinie z chorymi dziećmi, dla których ksiądz proboszcz zorganizował adorację oraz w kaplicy prezydenckiej. Od wielkich uroczystości z tłumami ludzi po ciche zakątki. W tym czasie przez nasze maleńkie mieszkanie przewinęli się niezwykli goście, którzy włączyli się w pielgrzymkę na stałe (m.in. zupełnie niespodziewanie siostry z Brazylii, które nawet dały radę u nas na tych 45 m kw. przenocować). Zawiązało się wiele przyjaźni. Gdy dolecieliśmy już do Portugalii, mąż policzył ile miejsc (pojawiających się często bez planu, spontanicznie) nawiedziła monstrancja – okazało się, że było ich 99. Fatima była setna.