Moje dzieci czekają na zimę – niektórzy ze względu na śnieg, inni – żeby po prostu skończył się już listopad. Mnie się jeszcze nie zdarzyło ucieszyć, że ach, już grudzień. Mimo wieloletnich starań nie jestem w stanie żyć w harmonii z tą porą roku, oddać się sztuce i rozwojowi duchowemu albo chociaż skiturom. Zimą chce mi się głównie spać i płakać, a czasu na jedno i drugie mam tyle co zwykle, czyli bardzo mało. Obowiązków logistycznych nie ubywa, trzeba tylko doliczyć dodatkowe parę minut na skrobanie szyb; dzieci mają więcej treningów niż w okresie bezśnieżnym, w dodatku w godzinach mocno porannych; zanim wyjdziemy z domu, odbywa się nerwowe poszukiwanie czapek, bielizny termicznej, kominów i naprawdę trudno uwierzyć, że jeszcze trzy miesiące wcześniej po prostu zakładało się trampki.
Ciężko jest w tej sytuacji nie ulec pokusie kocyka i „ciastków” w nielicznych wolnych chwilach. Co prawda mój wewnętrzny krytyk i tak torpeduje każdą formę odpoczynku – „niekonstruktywnego” – cokolwiek to znaczy. Nawet, jeśli się położę, to wyrzuty sumienia nie dadzą mi zasnąć ani się zrelaksować i choćby legion memów powielanych na fejsie, mówił mi: „masz prawo czuć się gorzej” i inne te tam rzewnie wspierające zdania – w niczym to nie pomoże. Zima mnie wykańcza psychicznie właśnie dlatego, że nie potrafię pracować tak efektywnie jak w cieplejszej i jaśniejszej porze – a nie jestem w stanie wzruszyć ramionami. Wolę jednak ćwiczyć się w przełamywaniu niechęci niż w wyszukiwaniu usprawiedliwień – jakoś mam wrażenie, że mój nastrój po dniu żmudnego toczenia syzyfowych kamieni (bo jednak rodzicielstwo jest w dużej mierze sekwencją powtarzalnych czynności) jest dużo lepszy, niż po paru godzinach wylegiwania się pod kocykiem. Zadowolenie płynące z przezwyciężania własnych ograniczeń i niechciejstw jest trudne do opowiedzenia; wydaje się, że trzeba raczej przykładu. Widzę to bardzo wyraźnie, obserwując znajomych sportowców (w tym własną nastoletnią córkę), a także zawodowych muzyków. Mają oni wszyscy podobny rodzaj samoświadomości: nieustannie badają granice swoich możliwości i nieustannie je przesuwają – za pomocą systematycznego wysiłku. Wiedzą, że innej drogi nie ma i już. Mój własny styl pracy jest raczej „zrywny”, tyram zawzięcie i ponad siły, a potem padam i nie mogę ruszyć palcem – dlatego racjonalny i zdrowo sceptyczny system „lepiej czy gorzej, trening zrobiony być musi” obserwuję z rewerencją i staram się naśladować.
Spotykam się czasem z pewnym niezrozumieniem ze strony innych dorosłych, którzy uważają, że trening trzy czy cztery razy w tygodniu to nadmierne obciążenie dla młodego organizmu i ryzyko nadwyrężenia dziecięcej psychiki. Jako argument słyszę: „moje dziecko chodziło przez chwilę, ale potem już nie chciało, więc nie zmuszaliśmy, po co je narażać na cierpienie”.