Kiedy Tata stracił pracę, nie przejęliśmy się zbytnio. Stracił jedną, znajdzie drugą – myśleliśmy. Byliśmy młodzi i bardzo pewni siebie. Przekonani, że rolą Pana Boga w naszym życiu jest zapewnić nam wszystko, co jest – według nas – potrzebne do życia rodzinie wielodzietnej. Na liście był dom, odpowiednio duży samochód i oczywiście budżet uwzględniający zaopatrzenie, zaprowiantowanie, najlepszą możliwą edukację (w tym muzyczną) oraz wakacje. Mieliśmy bardzo ograniczony horyzont: wysyłaliśmy do Nieba zapotrzebowanie, płaciliśmy z góry walutą modlitwy (najwięcej warta była Pompejanka, potem różne nowenny, następnie codzienny różaniec, dalej może pielgrzymka…), a Pan Bóg, zgodnie z umową, przygotowywał nam dostawę obfitych błogosławieństw.
W krótkim przebłysku jakiegoś olśnienia dotarło wreszcie do Mamy, że zbawienie nie dokonało się, żebyśmy mieli fajne życie, ale zbawienie dokonało się, żebyśmy mieli życie wieczne.
Wydawało się, że wpadliśmy na dobry trop – że Bóg tak właśnie działa. Rzeczywiście, bezrobocie trwało zaledwie trzy tygodnie. Tata dostał świetną ofertę pracy, sporo lepszą niż ta, którą stracił.
No i dobrze.