Chciałam na własne oczy zobaczyć lwy, żyrafy, zebry, małpy, słonie i hieny. Najpierw był mój pierwszy film o Afryce – Bolek i Lolek na stokach Kilimandżaro . Trudno było go nazwać klasycznym filmem przyrodniczym – wzbogacił moją wiedzę na temat afrykańskich zwierząt o informację, że ich wspólnym pragnieniem jest posiadanie własnego portretu z polaroida. Nie zraziłam się jednak. Przeczytałam W pustyni i w puszczy , obejrzałam filmy przyrodnicze z aksamitnym głosem Krystyny Czubówny i ekranizację Pożegnania z Afryką – to wszystko ugruntowało moje przekonanie, że Afryka to jedyne miejsce, gdzie przyroda jest wciąż dzika, piękna i egzotyczna i że moje zwierzęta wciąż tam na mnie czekają. Były lata 70. i 80. XX wieku.
Nie chciałam potraktować Afryki jak parku rozrywki, w którym oglądam jedynie to, co chcę, to, co jest miłe, i w sposób, jaki jest dla mnie wygodny. Gdzieś w głębi serca miałam potrzebę, żeby ją jakoś bardziej przeżyć, poznać ludzi, którzy w niej mieszkają, nawiązać relacje, oddać im coś z siebie.
Dwa lata temu, w 2017 roku, gdy nasza trójka dzieci wyfrunęła już z domu i rozjechała się po świecie, zaczęliśmy z moim mężem Kacprem rozważać wspólną podróż do Afryki. Zdałam sobie wtedy sprawę, że obok nieprzepartej chęci zachłyśnięcia się moim dziecięcym marzeniem czuję w sobie opór przed tą podróżą. Nie – strach, nie – niechęć przed nieznanym, tylko opór wynikający z poczucia winy. Wiedząc już nieco więcej o świecie, trudno było mi nie zauważyć, że – poczynając od niewinnego Bolka i Lolka poprzez naszego noblistę Sienkiewicza po Karen Blixen – patrzymy na Afrykę protekcjonalnie, oczami zbawców i kolonizatorów. A tak naprawdę powinniśmy raczej okazać skruchę i poczuć w sobie trochę wstydu cywilizacyjnego za przyniesione przez nas niewolnictwo, choroby, głód, zagładę gatunków, wojny czy nawet suszę.
I co w związku z tym? Miałam nie jechać? Przecież tylu ludzi jeździ i jakoś nic złego się nie dzieje, mówią o sobie z dumą, że napędzają tamtejszą gospodarkę. Obecnie niemal każdy członek bogatszej mniejszości Ziemi, z pewnym zasobem środków, może nie tylko pojechać do Afryki, ale zrobić to na kilka sposobów. Może przemierzyć ją rowerem oraz pieszo i będzie się mu mogło wydawać, że jest jak niestrudzony polski podróżnik Kazimierz Nowak (Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd. Listy z podróży afrykańskiej z lat 1931–1936 ). Może wzorem brytyjskich czy belgijskich kolonizatorów lub Bolka i Lolka wjechać w tumanie kurzu na sawannę wielkim Land Cruiserem i (z aparatem zamiast strzelby) polować na zwierzęta. Może też przylecieć z Europy prosto do luksusowego hotelu z plażą na wybrzeżu, opalać się, nurkować i popijać drinki z palemką, nie wiedząc nawet, czy jest w Afryce, czy w Azji.
Nie chciałam potraktować Afryki jak parku rozrywki, w którym oglądam jedynie to, co chcę, to, co jest miłe, i w sposób, jaki jest dla mnie wygodny. Gdzieś w głębi serca miałam potrzebę, żeby ją jakoś bardziej przeżyć, poznać ludzi, którzy w niej mieszkają, nawiązać relacje, oddać im coś z siebie. Trochę w zamian za piękne widoki i za przeszłe sprawy.
Znalazł się sposób, by tego dokonać. Dzięki wcześniejszym kontaktom Kacpra z afrykańską organizacją Bankers Without Borders, której misją jest łączenie wolontariuszy z organizacjami pozarządowymi, udało nam się zostać wolontariuszami w Fundacji Ubuntu. Działa to na tej zasadzie, że wolontariusze sami w całości finansują swój przyjazd i pobyt, a organizacja, do której są zapraszani (tu: Fundacja Ubuntu) płaci pośrednikowi (Bankers Without Borders) opłatę za ich znalezienie, dopasowanie i sprawdzenie.
I tak oto w połowie lipca dotarliśmy do Mai Mahiu – miejscowości położonej 60 km na północ od Nairobii, na skrzyżowaniu dróg będących zatłoczonym szlakiem wyładowanych ponad miarę ciężarówek. Mai Mahiu w niczym nie przypomina Afryki z folderów. Pomimo że znajduje się w miejscu, gdzie 200 tysięcy lat temu rodziła się nasza cywilizacja i powstał pierwszy homo sapiens , czyli w Wielkim Rowie Afrykańskim, liczącym aż 30 tysięcy mieszkańców, to bardzo mu daleko do zdobyczy cywilizacyjnych. Większość miasta nie ma dostępu do bieżącej wody, służba zdrowia praktycznie nie działa, jest tam najwyższy w Kenii odsetek zachorowań na AIDS, a do tego kwitnie handel kradzionym towarem i prostytucja.
A warunki geograficznie? Mai Mahiu położone jest na płaskowyżu na wysokości 1800 m n.p.m. W lipcu jest tam pochmurno, temperatura nie przekracza 25 stopni C, a w nocy, która trwa 12 godzin, spada do 8–10 stopni. Wokół są co prawda piękne, wulkaniczne wzgórza, ale zieleni mało, bo panuje susza. Ze zwierząt widać głównie wychudłe krowy, kozy, wyliniałe owce i kurczaki w klatkach przed sklepami. Sama miejscowość nie jest ani miastem, ani malowniczą wioską, tylko skupiskiem gliniano-kamiennych, niemal całkiem pozbawionych okien, niby-domków zbudowanych wokół zatłoczonego, pełnego kurzu i śmieci skrzyżowania dróg.
Jest to trudne miejsce do życia i dlatego Jeremiah (lokalny pastor) i Zane (Amerykanin z Teksasu) postanowili właśnie tu stworzyć miejsce dla niepełnosprawnych dzieci, które z czasem stało się Fundacją Ubuntu. Potrzebujących w Mai Mahiu jest bardzo dużo, jednak niepełnosprawne dzieci są tam w szczególnej sytuacji. Nie są akceptowane zarówno społecznie, jak i przez najbliższych, nierzadko zdarza się, że ojcowie usiłują zabić niepełnosprawnego potomka. Dlatego matki najczęściej wychowują takie dzieci samotnie.
Fundacji, dzięki zebranym pieniądzom i wspaniałym ludziom w niej pracującym, udało się zapewnić dzieciom podstawową pomoc medyczną i rehabilitację, dać im możliwość rozwijania się i roztoczyć nad nimi opiekę. Dzięki temu okazało się, że dla matek, które do tej pory poświęcały cały swój czas dzieciom, powstała możliwość podjęcia pracy. Grupa mam powiedziała wtedy: skoro daliście nam wolność i czas, pomóżcie nam coś z tym zrobić.
I tak Ubuntu rozpoczęło „działalność gospodarczą”. Najpierw mamy szyły za pomocą kilku ręcznych maszyn Singera w niewielkim wynajętym pomieszczeniu. Dziś, po 8 latach, jest to przedsięwzięcie społeczne z własną ziemią, pięknym budynkiem, w którym jest szwalnia, posiadłością, na której – dzięki wsparciu amerykańskiej sieci Whole Foods – została wybudowana restauracja i plac zabaw o standardach rzadko spotykanych w tych okolicach. Posadzono tam drzewa, ogród warzywny, produkowana jest woda butelkowana. Mamy szyją torby, bandany, afridrille z samodzielnie barwionych, tradycyjnych materiałów. Restauracja jest miejscem, w którym zatrzymują się grupy turystów, a w niedzielę spotykają się miejscowe rodziny. Wodę sprzedaje się do hoteli w pobliskich ośrodkach turystycznych.
Trzeba jednak pamiętać, że szybko rozwijające się przedsięwzięcie – niezależnie, czy jest to fabryka, czy przedsiębiorstwo społeczne – zaczyna stawiać nowe wyzwania. Zarządzanie ludźmi, procesami, finansami, zmiana skali... I tu wkracza nasza czwórka wolontariuszy: dwoje naszych przyjaciół Amerykanów, Rebecca i Leszek, oraz ja z Kacprem, inicjatorem tej wyprawy.
Nasze spotkanie z Ubuntu zaczęliśmy od spotkania z Jeromiah, szefem całego przedsięwzięcia, charyzmatycznym, życzliwym i zawsze uśmiechniętym. Jest pastorem, który wychował się w Mai Mahiu i, jak nam wyznał, pierwsze buty dostał, gdy miał 15 lat. To najlepiej charakteryzuje tę okolicę oraz drogę, jaką przebył Jeromiah, który mówi świetnie po angielsku, studiował w Stanach, jeździ po świecie i zarządzając dużą organizacją pozarządową, walczy zarówno o prawa swoich podopiecznych, jak i pracowników. Wciąż mieszka w Mai Mahiu, które za jego dzieciństwa było zaledwie przydrożną wioską.
Najpierw obejrzeliśmy szkołę, czyli to, od czego zaczęło Ubuntu. W kilku klasach, w różnych grupach wiekowych przebywa po czworo–pięcioro dzieci z różnymi rodzajami niepełnosprawności zarówno ruchowej, jak i umysłowej. Dzięki temu, że tam są, mogą uczestniczyć w różnych formach rehabilitacji ruchowej i sensorycznej. Mają warsztaty, są aktywne. W szkole jest też kuchnia, gdzie gotuje się specjalnie dla nich, bo wiele z nich ma poważne nietolerancje i alergie pokarmowe, często związane z autyzmem. Szkoła znajduje się w centrum miejscowości, dzięki czemu rodzicom łatwo jest przyprowadzać dzieci codziennie rano. Choć jest niewielka i bardzo skromna, to oddanie, miłość i fachowość, z jaką zajmują się nimi Kelvin rehabilitant, opiekunki czy kucharka, sprawiały, że mieliśmy ściśnięte gardła. Dzięki ich zabiegom wiele z tych dzieci nauczyło się poruszać, chodzić, wyrażać swoje potrzeby i osiągnęło samodzielność, która zmieniła jakość życia nie tylko ich, lecz także ich rodzin.
Po zwiedzeniu szkoły Emily i Aida wzięły nas na spacer po Mai Mahiu. Nie było to raczej zwiedzanie Asyżu, choć kościołów też było tu całkiem sporo i większość była chrześcijańska (nawiasem mówiąc, każdy z nich był innego wyznania i o większości słyszałam pierwszy raz). Spacerując po zakurzonych uliczkach i zaułkach, poczuliśmy, jak bardzo to miasteczko jest niepodobne do tego, co znamy. Dostrzegliśmy, jak trudno w nim żyć. Zobaczyliśmy miejscowe przedszkole: pomieszczenie o powierzchni 10m2 z małym okienkiem, gdzie siedziało ośmioro dzieci z opiekunką; ośrodek zdrowia, gdzie z powodu strajku nieopłacanych pielęgniarek od 4 tygodni nie udzielano pomocy medycznej. Wszędzie pełno było rozbitych ciężarówek, które tracąc hamulce przy zjeździe do miasta, tutaj kończyły swój żywot. Podczas tej wycieczki zrozumieliśmy też, że ten obchód to nie my zwiedzający miasto, a miasto zwiedzające nas. Mieszkańcy mieli zobaczyć, że jesteśmy Mzungami (białymi) z Ubuntu – swoimi, a nie zwyczajnymi, przejezdnymi turystami. Jestem pewna, że stało się to podstawą życzliwości miejscowych wobec nas w czasie samodzielnego poruszania się po okolicy w ciągu następnych tygodni.
Prawdziwie jest tu realizowana idea gotowania ze świeżo dostępnych składników – z tego właśnie powodu nie zamawiam kurczaka, bo całkiem świeży siedzi sobie w klatce przed restauracją i czeka na zamówienie...
W końcu dotarliśmy do głównego miejsca działalności Ubuntu, parę kilometrów za miastem. Z pomocą amerykańskich wolontariuszy i pieniędzy powstały tam dwa budynki. W pierwszym na dole znajduje się piękna szwalnia, gdzie, szyjąc, pracuje ok. 20–30 mam. Góra budynku jest jeszcze niewykończona – w przyszłości w jej części ma być szkoła. Drugi budynek to restauracja Cafe Ubuntu z ocienioną werandą, wokół której rosną drzewa, jest ogród z placem zabaw i mały budyneczek, gdzie butelkowana jest woda sprowadzana rurociągiem ze źródła z nieodległego wzgórza. Ta oaza (dzięki wodzie ze źródła jest zielono) była miejscem naszej pracy przez następne 4 tygodnie.
Chociaż Cafe Ubuntu od naszego hotelu dzieliły niecałe 4 km, dostać się tam nie było łatwo. Spacer po wąskiej drodze pełnej pędzących ciężarówek był niebezpieczny, samochodu nie posiadaliśmy, a codziennie mieliśmy tam pracować. Jednak dzięki przezorności mojego męża Kacpra mieliśmy do dyspozycji 4 nowe, afrykańskie rowery BUFFALO. Są one budowane specjalnie na afrykańskie bezdroża z twardej stali i mocnych części. Każdy z nich jest tak skonstruowany, że może udźwignąć 100 kg ładunku. Produkuje je World Bicycle Relief, fundacja, która rozdając je, pomaga dzieciom i dorosłym w Afryce w docieraniu do szkoły, sklepu czy z towarem na targ.
Ja jako restauratorka zajęłam się pomocą w restauracji Cafe Ubuntu, gdzie miałam robić to, co zawsze, czyli sprawić, żeby wszystko szło gładko, a wyniki finansowe były jak najlepsze. Wiele problemów przypominało te, z którymi zmagałam się w swojej restauracji, a z drugiej strony wiele było nowych wyzwań, uwarunkowanych lokalnie.
Rowery były ciężkie, każdy ważył ponad 20 kg i wjeżdżanie nimi pod górkę, po wykrotach bocznych dróg było na początku dla nas, nieprzystosowanych do wysiłku na tej wysokości, wielkim wyczynem. Jechaliśmy więc niespiesznie, codziennie poznając nowych znajomych. Większość z nich miała poniżej 7 lat, poruszali się w grupach i biegli za nami z okrzykiem: hałarju! Zazwyczaj nieśmiali, nie kontynuowali konwersacji, ale już po 3 dniach, znając nasz plan jazdy (9 rano w jedną, 18 w drugą stronę), czatowali na nas, wybiegali ze swoich domów, pozdrawiając wesoło, a czasem konstruując małe zasadzki z kamieni i patyków, żeby nas spowolnić i mieć z nas uciechę na trochę dłużej.
Codziennie rano po przejeździe rowerami jedliśmy pyszne śniadanie w restauracji, a potem każdy brał się za swój kawałek roboty. Ja jako restauratorka zajęłam się pomocą w restauracji Cafe Ubuntu, gdzie miałam robić to, co zawsze, czyli sprawić, żeby wszystko szło gładko, a wyniki finansowe były jak najlepsze. Wiele problemów przypominało te, z którymi zmagałam się w swojej restauracji, a z drugiej strony wiele było nowych wyzwań, uwarunkowanych lokalnie.
WPIS Z MOJEGO DZIENNIKA PODRÓŻY:
24 i 25 lipca 2017
Doświadczenia związane z zaopatrzeniem i usługami gastronomicznymi. W czasie mojego pobytu w Ubuntu staram się pomóc w zarządzaniu tutejszą restauracją. Jest to bardzo miłe i ładne miejsce, niepodobne do niczego wokół, jedzenie również jest wyjątkowo dobre, nawet na nasze miejskie i europejskie standardy. To nie znaczy, że nie można poprawić tego czy owego. Jednym z takich problemów jest food cost – termin, o którym w Mai Mahiu jeszcze nie słyszano. Pracujemy nad tym, jak receptury mają się do ostatecznego kosztu każdego dania. Sprawdzamy ceny produktów, ważymy, liczymy, sprawdzamy dostawców. Żeby dowiedzieć się, jaki jest koszt frytek, warto znać cenę produktu wyjściowego i to najlepiej za kilogram. Ale okazuje się, że ziemniaczki pochodzą z lokalnego targu i sprzedaje się je na kubły bliżej nieokreślonej pojemności, marchewki na reklamówki naładowane w różny sposób, a zieleninę na nie bardzo zdefiniowane objętości, pęczki czy garście. W związku z tym zarządziłam ważenie i zapisywanie wszystkiego, co przychodzi do restauracji. Staram się również zorientować, co można kupić w lokalnym sklepie, a czego nie. Następny, nieco lepiej zaopatrzony sklep jest około 40 kilometrów od naszej metropolii. Postanowiłam też zrobić badania terenowe, do towarzystwa miałam naszego lokalnego zaopatrzeniowca – kierowcę o imieniu Mwangi. Mwangi jest posiadaczem atrakcyjnego pojazdu, czyli transportera do przewozu ludzi lub tego, co jest akurat potrzebne. W centrum Mai Mahiu, czyli na skrzyżowaniu dróg ciężarówek do Nairobii i Naroku, znajduje się lokalny targ, a na jego tyłach supermarket Sweetworld, który (czego możecie nie wiedzieć) jest siecią obejmującą 6 miast, których nazw co prawda nigdy nie słyszałam, ale sieć to sieć. Do supermarketu udałam się z misją znalezienia produktów do upieczenia ciasta, a właściwie tortu, jakiegokolwiek tortu, do którego uda mi się znaleźć produkty. Wiedziałam, skąd wziąć jajka, bo Jeromiah ma swoje kury i dostarcza jajka do Cafe Ubuntu. Niestety okazało się, że zapotrzebowanie jest tak duże, że ich nie wystarcza, więc był to kolejny produkt na liście poszukiwań. Od kucharza Diksona dowiedziałam się, że jajek nie należy kupować w supermarkecie (nie byłam skłonna się spierać i nie pytałam nawet dlaczego).
Przegląd sieci Sweetworld w zakresie poszukiwanych składników do tortu: Mąka jest! Cukier rozważony w plastikowych torebkach w dwóch gatunkach jasny i ciemny jest! Śmietanka, śmietana, serek jakikolwiek – całkiem nie ma :-(. Jogurt jest! Masło? Znalazłam coś w plastikowych torebkach w różnych odcieniach żółtego, co leżało na półkach, ale nie w lodówce. Nie dałam się nabrać, bo wiedziałam już, że to nie masło, tylko mocno solona margaryna/zestalony olej. Czekolada (nawet dwa rodzaje) jest! Kakao niesłodzone też!
Obserwacja: żadnych produktów przetwórstwa mlecz- nego oprócz mleka w torebkach i jogurtu nie było. Większość jogurtów trzyma się tu na półkach (nie w żrącej prąd i pieniądze lodówce). Były słodycze i różne mąki, najpopularniejsza jest tu mąka kukurydziana, z której robi się narodowy zapychacz, czyli ugali, ale ostatnio jej cena z powodu suszy wzrosła tak bardzo, że równa się niemal z delikatesową dotąd mąką pszenną. Dużo było produktów kosmetycznych, ogromny asortyment wszelkich mazideł do natłuszczania skóry oraz niemały wybór past do butów. Ogólnie produktów niby sporo, ale ich wybór z naszego, europejskiego punktu widzenia – nieoczekiwany.
Tak czy inaczej po jajka trzeba było ruszyć na targ. Targ niby trochę jak i u nas, w niedużych miasteczkach, ale specjalizacja większa, raczej jednoskładnikowa, a ilości raczej niehurtowe. Najpierw poszliśmy, żeby odebrać zamówione awokado u „naszego dostawcy”, czyli pani, która miała stoisko „nieco bardziej” oraz była świetnie zorientowana, co u kogo dziś można kupić. Potem klucząc po kolana w śmieciach, znaleźliśmy budę, w której udało się kupić jajka świeże, choć nieduże. Czas się kończył, a pokus dużo: lepiące ciemne winogrona, gigantyczne awokado, w towarzystwie Mwangi ceny były stosunkowo korzystne, więc kupiłam jedno i drugie. Winogrona można było kupić na kiście (nieduże), pan sam oceniał, ile która kiść jest warta, potem wkładał ją do torebki, wlewał do niej wodę z dość ubłoconej butelki, zawiązywał, wstrząsał i voilà... gotowe do jedzenia :-)
Winogrona były całkiem pyszne, ale na wszelki wypadek, zanim poczęstowałam nimi bliźnich, umyłam je pod bieżącą wodą. W sprawie moich poszukiwań tortowych zostało mi masło, dowiedziałam się, że podobno bywa w najbliższym dużym sklepie w odległości 40 km. Mwangi jechał tam szczęśliwie w innych sprawach i wieczorem przywiózł mi masło, do tego nawet niesolone. We wtorek rano mogłam zacząć robić tort. W wyniku eliminacji opcji niemożliwych (propozycja Kacpra: prosty torcik zrób, bezy, bita śmietana, malinki) okazało się, że najprościej będzie zrobić biszkopt czekoladowy z masą kawową.
W wyniku zakupu różnych składników oprócz tortu upiekłam również ciasteczka z czekoladą i wystawiliśmy je do sprzedaży dla gości. Po południu imieninowy torcik został poważnie naruszony przez członków załogi.
Tuż przed zachodem słońca pojechaliśmy jak co dzień rowerami do naszego uroczego hotelu, gdzie po raz kolejny jedliśmy wieczorny posiłek. Hotel nazywa się Transit i taką rolę spełnia. Pokoje, czy raczej cele, przyszykowane do wejścia i wyjścia bez żadnego udawania, że się tu chwilę pobędzie: ani szaf, ani wieszaków, ani miejsca na bagaże, drzwi – tylko wejściowe, łazienka za zasłonką. Podobnie jest w restauracji tego przybytku. Spędzamy tam kolejny wieczór. Menu nie istnieje, więc podchodzi do nas kelnerka. Pytamy się jej, co jest, ona jak zwykle zaskoczona mówi, że pójdzie się zapytać kucharza, przychodzi i mówi (codziennie to samo), że jest wołowina, ryż i ugali. Na to my pytamy, czy możemy zjeść gotowane warzywa, sałatkę, frytki i szpinak. Ona z namysłem zgadza się na to i po jakimś czasie każdemu przynosi inną kombinację tych smakołyków. Wczoraj zburzyliśmy rytuał i po prostu zamówiliśmy każdy taką kombinację, jaką lubi – bez pytania, czy jest. Wydawałoby się, że menu ograniczone, więc nudne... Nieprawda – ani razu sałatka nie była zrobiona z tego samego: pierwszego dnia były ogórki, pomidory, cebula i sok z kwaśnych pomarańczy, a wczoraj ewolucja zamieniła ją w ananasa z tartą marchewką. Widać to tylko było dostępne na lokalnym targu. Prawdziwie jest tu realizowana idea gotowania ze świeżo dostępnych składników – z tego właśnie powodu nie zamawiam kurczaka, bo całkiem świeży siedzi sobie w klatce przed restauracją i czeka na zamówienie...
Pracowaliśmy dla Ubuntu przez 4 tygodnie i pojęliśmy, że ten czas to minimum, które pozwala na zrozumienie sytuacji i stworzenie jakichś schematów, które mogą pomóc organizacji w przyszłości. Środowisko pracy z jednej strony było łatwe, bo wszyscy, z którymi pracowaliśmy, byli życzliwi, posiadali niemałą wiedzę, byli zainteresowani i chcieli wspólnie coś zmieniać. Z drugiej strony, żeby coś zmienić, to my musieliśmy wiele zrozumieć. Napotkaliśmy na przykład na wielką otwartość na równouprawnienie kobiet, które często są tam szefami i są szanowane w tej roli, tolerancję wobec różnorodności wyznań, a z drugiej strony na ogromną barierę plemienną, która dla Kenijczyków była oczywista, a dla nas na początku niedostrzegalna i niezrozumiała.
Nie mam poczucia, że pracując tam, zmieniliśmy świat, ale udało nam się podzielić tym, co umiemy, i dać coś z siebie. W zamian dostaliśmy trochę zrozumienia tego, czym jest Afryka. Gdy po wyjeździe z Mai Mahiu udaliśmy się do rezerwatu Masai Mara oglądać żyrafy, migrację zwierząt, stada lwów i słoni, łatwiej nam było zrozumieć, czym jest dla Masajów pozbywanie się ziemi na rzecz rezerwatu, które plemiona w Kenii czerpią korzyści z turystyki i co to oznacza dla polityki kraju. Dodatkową korzyścią było to, że nasz 4-tygodniowy pobyt w Mai Mahiu stał się zaklęciem, które pozwalało nam w popularnych miejscach turystycznych na odrobinę spokoju od sprzedawców i naganiaczy.
Dzięki tej wyprawie poznaliśmy wspaniałych ludzi, z którymi do dziś utrzymujemy kontakt. W zeszłym roku działalność gospodarcza Fundacji Ubuntu zwiększyła znacząco zyski. Nie wiem, ile w tym jest naszej zasługi, i czy w ogóle jakaś jest, ale nawet jeśli niewiele, to było warto. No i w końcu zobaczyłam wszystkie te zwierzęta na własne oczy i z bliska. Najpiękniejsze są żyrafy.