Mateusz:
Na stałe mieszkamy z Gosią w Warszawie. Codziennie żyjemy wśród bloków i w najlepszym razie parków. Dlatego bardzo cenimy czas spędzany poza Warszawą. Jednocześnie świetnie zdajemy sobie sprawę z zalet życia w mieście. Staramy się regularnie chodzić do kina czy teatru, utrzymujemy kontakty ze znajomymi, wykonujemy prace, których nie moglibyśmy podjąć się w małej miejscowości. Doceniamy to i korzystamy. I szczerze mówiąc, trudno mi wyobrazić sobie, bym miał na stałe zamieszkać na wsi. Ale potrzebujemy też aktywności i miejsc pozamiejskich: jeśli nie nurkowania, wspinania i nart, to chociaż kawałka łąki, kajaka i ciszy. Stanęliśmy więc przed pytaniem, jak to połączyć. Chcieliśmy znaleźć sposób, by mieć jedno i drugie: nie wyprowadzając się póki co na stałe, spędzać dużo czasu w ładnych miejscach. Rozwiązaniem okazał się nasz niezawodny Złomek: kamper, rocznik 1991, o którym każde z nas myślało, zanim jeszcze się poznaliśmy. Nie żaden rarytas, stary Peugeot J5, dość rzadko spotykany w tej wersji, ale zdecydowanie nie kolekcjonerski czy coś takiego. W zasadzie nie tyle samochód kempingowy, co dom na kołach, nasze miejsce, gdziekolwiek zaparkujemy. Na tyle przestronny, że da się w nim mieszkać w cztery osoby, dla dwóch jest zupełnie komfortowy. Wyposażony w lodówkę, zlew i kuchenkę, pozwala funkcjonować niemal równie wygodnie jak w zwykłym mieszkaniu. Jednocześnie na tyle mały, że spokojnie można nim wjechać wszędzie tam, gdzie osobówką, i znaleźć sympatyczne miejsce na noc, niekoniecznie na oficjalnym kempingu. Nasz wierny towarzysz wielu wycieczek, dalekich i bliskich. Był z nami w Słowenii i Chorwacji, we Włoszech, na nartach w Austrii. Tej zimy mieszkaliśmy w nim w Tatrach, w zeszłym roku wiele razy jeździliśmy na naszą ulubioną Jurę. Choć czteroosobowy, to i w osiem osób zdarzało nam się spędzać w nim letnie wieczory. Wspaniały i niezastąpiony, nieodłączny element mnóstwa wspomnień.
Znajdujemy w Google Maps jakieś sympatyczne miejsce pod Warszawą, najlepiej z rzeką. Kilka telefonów, ustalamy szczegóły, po pracy wsiadamy do auta i jedziemy. Nie musimy się pakować, Złomek zawsze jest gotowy, by wyruszyć. Zwykle jest w nim coś do jedzenia, dmuchany kajak czeka w skrzyni pod siedzeniem, ubrania, gry planszowe, książki, badminton – wszystko w pogotowiu.
Gdy od poprzedniego wyjazdu minęło zbyt dużo czasu, a kolejne dni zapowiadają się pracowicie, organizujemy sobie ekspresowe wakacje. Często na pomysł wpadamy w ostatniej chwili, będąc w pracy i zastanawiając się nad zagospodarowaniem wolnego wieczoru. Znajdujemy w Google Maps jakieś sympatyczne miejsce pod Warszawą, najlepiej z rzeką. Kilka telefonów, ustalamy szczegóły, po pracy wsiadamy do auta i jedziemy. Nie musimy się pakować, Złomek zawsze jest gotowy, by wyruszyć. Zwykle jest w nim coś do jedzenia, dmuchany kajak czeka w skrzyni pod siedzeniem, ubrania, gry planszowe, książki, badminton – wszystko w pogotowiu. No więc ruszamy, jest środek tygodnia, przebijamy się przez korki. Nie jest to bardzo męczące, w naszym autodomu właściwie już od zatrzaśnięcia drzwi czujemy atmosferę wyjazdu. Coś się dzieje! Gdy ruch jest mniejszy, możemy pędzić nawet 80 km/h. Po godzinie dojeżdżamy, zazwyczaj jeszcze trochę błądzimy, w końcu jesteśmy: rzeka, cisza, są drzewa, za to nie ma ludzi. Jeśli jest ciepło, kolację jemy na zewnątrz i idziemy na przechadzkę, jeśli chłodno – to w środku, przy stole i po domowemu. Następnego dnia, w czwartek dajmy na to, godzinę pływamy kajakiem w porannej mgle, leniwie jemy śniadanie w naszym tymczasowym ogrodzie. Relaks. Już prawie nie pamiętamy, że trzydzieści kilometrów stąd jest nasz drugi, stacjonarny dom. Potem niespiesznie do pracy, znów korki, ale ok, byliśmy na wakacjach.