Wszelkie zakończenia i zwieńczenia zachęcają do spojrzenia w tył i refleksji. Także zakończenie roku szkolnego nie powinno chyba minąć zupełnie bez echa. Oczywiście w edukacji domowej z tym przysłowiowym rozdaniem świadectw bywa różnie, bo niektórzy uczą się niezależnie od pory roku, a u innych rok szkolny trwa na przykład sześć miesięcy… Ale ucząc (się) w domu, musimy kiedyś zrobić podsumowanie i jako taki rachunek sumienia, kiedyś trzeba ucieszyć się owocami roku pracy i ze skruchą przyznać do błędów, niech więc koniec roku szkolnego i czas wakacji będą swoistą ku temu zachętą.
Pomocą w tej retrospekcji i rachunku sumienia może być kilka zdań, które w historii naszej edukacji domowej były jak sole trzeźwiące – niezbyt przyjemne, ale skuteczne. Kazały spojrzeć na naszą małą szkołę z dystansu i krytycznie albo wręcz natychmiast zabrać się do roboty. Może będą one dla innych rodzin praktykujących ED inspirującym (mimo wszystko) kubłem zimnej wody, a dla pozostałych czytelników wglądem w to, co w edukacji domowej może być trudne, podchwytliwe lub zniechęcające.
Nie nazywaj chaosu twórczym nieładem ani niedbalstwa kreatywnością.
Nauczyciel powinien się rozwijać, niezależnie od tego, w jakiej szkole pracuje – podstawowej, wyższej czy domowej. W ED na szczęście możemy pozwolić sobie na większy luz, nie musimy pisać planu rozwoju zawodowego dla potrzeb dyrekcji, kuratorium i ministerstwa ani przechowywać konspektów każdej lekcji. Możemy zapomnieć o dokumentowaniu każdego twórczego lub ponadstandardowego działania (które w domowej szkole są zresztą standardowo niestandardowe). Ale zawsze obowiązuje nas przecież świadomość celu, do którego prowadzimy dziecko, i drogi, którą do tego celu obieramy, środków, które mają się na tę drogę składać… Wobec mnóstwa możliwości trzeba się na coś zdecydować. Edukacja klasyczna, Montessori, leśna edukacja, szkoła demokratyczna, edukacja przez podróże…
Gdy zadadzą pytanie, nie odpowiadaj, nie leć do encyklopedii, a przekonasz się, że dziadek jest lepszym fizykiem niż ty i jego relacja z wnukami nagle nabierze nowych barw. Nie daj się namówić na sto pierwszą rozgrywkę w ulubioną grę twojego pięciolatka – a okaże się wkrótce, że siedmiolatek z nudów opanuje zasady i zastąpi cię niemal idealnie.
Wybieramy, a często po czasie okazuje się, że nasze założenia nijak mają się do rzeczywistości. Mieliśmy siadać do pracy o dziewiątej, a z łóżka wychodzimy o jedenastej, mieliśmy mieć piękny regał i zasady jak u Marii Montessori, a tymczasem to my, dorośli, nie jesteśmy w stanie odłożyć rzeczy na miejsce i zachować ciszy, gdy dziecko jest skupione… I co teraz? Mieliśmy być na drodze, a jesteśmy w lesie… Rada jest jedna – zweryfikować założenia i być w tym do bólu uczciwym. Zobaczyć, gdzie rzeczywistość sama pokazuje, że wylazł z nas hurraoptymista albo sadysta-perfekcjonista, a gdzie okazuje się, że po prostu sobie odpuszczamy, licząc na to, że jakoś to będzie. Są chwile, kiedy trzeba na nowo zrobić porządek – najpierw w głowie i w domowych zasadach, potem na biurku i w kalendarzu. Przeżyłam już taki lokalny tajfunik, zawstydzona, że niejako przeprowadzam w domu eksperymenty (edukacyjne) na ludziach. Od rozpaczy jednak zawsze uwalniała mnie myśl, że państwo dość ochoczo przeprowadza kolejne reformy i wypróbowuje nowe wersje podstawy programowej na kolejnych rocznikach wchodzących w system szkolny. Jest to więc jednak praktyka powszechna, żeby nie powiedzieć: usankcjonowana!