Był rześki poranek, przełom wiosny i lata, zapowiadał się ciepły dzień. Miałam wtedy najwyżej 9 lat. Gosia, moja koleżanka z klasy, już na mnie czekała. Byłyśmy umówione na poranny spacer na pobliskie łąki, żeby obserwować bażanty i sarny. Piąta rano to czas, kiedy jeszcze większość dzieci śpi smacznie otulona ciepłymi kołdrami. Ale nie my! Blokowisko z przełomu lat 80. i 90., na którym mieszkałyśmy, całe zionęło pustką. Dzielnie pokonałyśmy fragment osiedla, przeszłyśmy na drugą stronę ulicy i znalazłyśmy się na szerokim, długim pasie łąk i mokradeł. Do lasu miałyśmy około 1,5 km. Uczucie przejęcia zmieszanego z podekscytowaniem rozpierało nasze serca. Radość ze wspólnego spacerowania w promieniach wschodzącego słońca uskrzydlała nasze dziecięce ciała. Kiedy szłyśmy, obok zrywały się z głośnym krzykiem i wylatywały nagle z wysokich traw bażanty. Z daleka obserwowały nas pasące się na łące sarny i jelonki. Miałam wrażenie, że przyroda witała nas równie radośnie, jak my ją.
Po podróży przez łąki dotarłyśmy do skraju lasu. Odbijając od głównej drogi w lewo, wchodząc kawałek w głąb, można było dojść do „tarzana”. Był to rodzaj prostej huśtawki, a raczej uchwyt – kijek zawiązany na bardzo długim sznurku i powieszony wysoko na drzewie, na zboczu nad wąwozem. Taka konstrukcja pozwalała rozpędzać się i latać bardzo wysoko nad ziemią, tak jak Tarzan. Nie wiem, kto był twórcą tej huśtawki, ale wiem, co to była za frajda móc się na niej huśtać. Ten podmuch wiatru we włosach i dreszcz emocji związany z wysokością i prędkością przecinanego powietrza pamiętam do dziś!
Wracając z naszej wyprawy, po drodze przechodziłyśmy jeszcze obok niewielkiego stawku. Tataraki kołysały się na lekkim wietrze, tafla zamulonej brązowej wody była lekko pomarszczona. Dziś jestem tym faktem zdziwiona, ale wtedy – pomimo koloru i dużej ilości mułu – ta woda bardzo zachęcała nas do pływania. Nie wahając się dłużej, rozebrałyśmy się i wskoczyłyśmy do wody. Nie mając stroju kąpielowego, przezornie postanowiłyśmy jednak zostać w majtkach, na wszelki wypadek, gdyby ktoś się niespodziewanie zjawił. Rozentuzjazmowane zaczęłyśmy pływać, chlapać się i wygłupiać. Po kąpieli trzeba było odczekać, aż minimalnie podeschniemy, żeby założyć ubrania, wszak ta rozrywka była nieplanowana i nie miałyśmy ze sobą ręcznika.
Nasze wyprawy powtarzałyśmy często, o różnych porach dnia. Wielokrotnie bywałyśmy na „tarzanie”, tropiłyśmy sarny, obserwowałyśmy bażanty i inne ptaki, kąpałyśmy się potajemnie przed rodzicami w zamulonym stawku, którego głębokości nie znałyśmy. Często ratowałyśmy ranne ptaszki, kopałyśmy w małych ogródkach na blokowiskach, budowałyśmy szałasy. Wracałyśmy do domu brudne, zmęczone, głodne i bardzo szczęśliwe. Tak wyglądały nasze najlepsze zabawy!
Dziś, kiedy wspominam te szalone wyprawy i patrzę na moje dzieci, drżę. Kiedyś moje pociechy zaprowadziły mnie do lasu, w miejscu, gdzie budują sobie bazę. Baza była umiejscowiona na stromej skarpie. Pomyślałam sobie wtedy, że czasem lepiej, gdy rodzice nie do końca wiedzą, co robią ich dzieci. Dziecięctwo jest pełne ryzyka i odwagi w szalonej spontanicznej zabawie. Dorośli chcą bezpieczeństwa, nauki i pracy w sztywnym planie.
Jak wygląda dzieciństwo twoich dzieci? Jest pełne szalonego i spontanicznego dziecięctwa czy odpowiedzialnej dorosłości? A w tobie ile zostało dziecka?