
Upał. Chłodna woda obmywa nam nogi. Wigierskie szuwary szumią rytmicznie, śmiejemy się i dokazujemy. Opalamy się skutecznie, czyli w ruchu. Lekko nie jest. Jedni trzymają, inni wiążą i łączą solidne drewniane kłody. Ledwo utrzymuję swoją porcję ciężaru. Pomost prawie skończyliśmy. Przed nami jeszcze zbudowanie wieży do skoków, kilkanaście metrów od brzegu, gdzie do dna jest kilka metrów głębokości. Teren został przez braci starannie zbadany podczas nurkowania. Zatoka, w której rozbiliśmy obóz, wydaje się rajem wakacyjnym. Z dala od tłumu, pól namiotowych i głównych szlaków turystycznych.
Niektórzy lecą samolotem na swoje wymarzone wakacje. My jeździmy ciężarówką. Dosłownie! Materiał budowlany, bela folii ogrodniczej, liny w każdej ilości, kuchnia gazowa, namioty, dwie odrestaurowane małe żaglówki z osprzętowaniem, deski windsurfingowe, narty wodne i wszystko, co inspiruje do rozbicia obozu oraz kreatywnego spędzania czasu w gronie rodziny – całość ładujemy na pakę samochodu dostawczego. Pakowanie jest przedsmakiem przygody.
Wspomnienia sprzed dwudziestu paru lat ożywają podczas oglądania codziennej porcji zdjęć wysyłanych przez dziadków z wakacji z wnukami. Nawet nasze nastoletnie dzieci uwielbiają wyjeżdżać z nimi nad jezioro. Każdego dnia są współorganizatorami niezwykle barwnych wydarzeń. Inspirowani przez seniorów, zachęcani do pokonywania wyzwań oraz realizacji marzeń i zwariowanych pomysłów, których na pierwszy rzut oka nie sposób zrealizować.
Przywołuję z pamięci rodzinne wakacje. Niezapomniane chwile radości i zabawy. Wyjeżdżaliśmy w gronie co najmniej dwóch rodzin wielodzietnych i wraz z przyjaciółmi, którzy woleli spędzić czas wolny z nami niż z własnymi starymi . Nasi zarażali pasją twórczą i chęcią zabawy, ale także każdego dnia dawali nam odczuć, że chcą ten czas spędzić właśnie z nami. Na dzikiej pola- nie, którą koszono tuż przed naszym przyjazdem, powstawał świetnie zorganizowany obóz, choć wolałabym nazwać go wspólnotą lub grodem. Bo mimo iż istniał szkielet wspólnego egzystowania, a wachty realizowały codzienne zadania, atmosfera była swobodna, pełna szacunku do różnorodności potrzeb odpoczywających. To, co łączyło wszystkich, to działania twórcze (w tym: budowlane), sport, codzienne ogniska i oczywiście kawa, przy której w ilościach nieprzyzwoitych schodziły ciasteczka, kupowane hurtowo przed wyjazdem w Makro (nikt wówczas nie zastanawiał się nad szkodliwością nadmiaru cukru w diecie).
Szał twórczy
Po rozbiciu namiotów i wykopaniu latryny budowaliśmy dużą kuchnię i jadalnię z regałami, wielkim stołem z ławkami, które zadaszone były napiętym foliowym dachem. Pewnego razu zerwała się wichura. Naciągi zadaszenia puściły. W kilka osób trzymaliśmy powiewającą plandekę, aby nie odleciała. Cali mokrzy, uczepieni zewnętrznych wzmocnień, byliśmy podrywani co jakiś czas wielkim podmuchem. Ten jeden jedyny raz byłam mistrzem windsurfingu. Kiedy spojrzałam przez ramię, widziałam uśmiechniętego mojego tatę, tak samo walczącego z wiatrem. Po zorganizowaniu podstawowego wyposażenia zabieraliśmy się do bardziej zwariowanych działań. W miejscu, gdzie nie było pomostu – budowaliśmy go. Jeśli w bezpiecznej odległości od brzegu głębokość pozwalała, budowaliśmy wieżę do skoków. Jeżeli były duże drzewa lub skarpa, robiliśmy tyrolkę. To było coś! W tamtym czasie nie istniały parki linowe, o takich atrakcjach można było tylko pomarzyć. Nad Wigrami tyrolka kończyła się w jeziorze. Na próbnym zjeździe najstarszy kuzyn zgubił slipy, zaczepione o gałęzie drzew. Pamiętny wjazd do wody kończył się w towarzystwie salw śmiechu i okrzyków radości. Z kolei nad jeziorem Dargin bracia w osprzęcie wspinaczkowym zawieszali liny na olbrzymich topolach. Aby rozpocząć zjazd, wchodziło się po zbudowanych schodach i drabinie. Jeszcze słyszę szum wiatru w uszach i własne okrzyki ekscytacji podczas lotu pomiędzy linią brzegową a rozstawionymi namiotami.