Jesteśmy u progu letniej kanikuły – przed nami czas błogiego dolce far niente . Zielona trawka, szumiące morze, pielenie ogródka, zapach rozgrzanych skał w górach, szmer wody pod dziobem kajaka, dojrzewające zbożem pola i cudownie błękitne niebo nad tym wszystkim, jak salaterka przykrywająca tę całą smakowitą, letnią sałatkę (żeby posłużyć się porównaniem pani Musierowicz). Sporo wolnego czasu przed nami, kochani Rodacy, oraz sporo okazji do samotności. Jedni się na tę samotność cieszą (Mama zaciera kochane rączki), inni – nie za bardzo. Wiadomo, samotność bywa niekiedy trudem i wyzwaniem, bo wychodzą z człowieka jakieś zamierzchłe zmory i potwory, z którymi nie potrafi sobie poradzić. Jeden z dominikańskich ojców mawiał, że jeśli naprawdę chcemy poznać człowieka, zapytajmy go, co robi w samotności. Ha! Kto z nas umiałby szczerze odpowiedzieć na to pytanie? Kto z nas miałby odwagę odpowiedzieć szczerze sam sobie na to pytanie? W samotności jesteśmy prawdziwi. Przed ludźmi, a nawet przed rodziną; nawet przed mężem czy żoną, nawet przed dziećmi – zawsze odgrywamy jakąś rolę. To niekoniecznie musi oznaczać coś złego, po prostu różne sytuacje życiowe wkładają na nas rozmaite mundurki – dlatego właśnie tak bardzo potrzebujemy odświeżającej przestrzeni samotności. Tylko będąc sam na sam ze sobą, możemy odkryć siebie, swoją osobowość, pochylić się nad swoimi wadami czy zaletami. Czym wypełniam swoją samotność? A czym samotność wypełniają nasze dzieci? To drugie pytanie jest równie ważne jak pierwsze, a może nawet ważniejsze.
Samotność to taki pusty pokój, który czujemy się przynagleni jakoś umeblować. Jak? Czytając, słuchając muzyki, oglądając filmy, porządkując swoją przestrzeń albo… otwierając drzwi duchowości. Chociaż lektura, muzyka oraz poskładane pranie są bardzo ważne, to wystawienie się na transcendentne powiewy duchowego wiatru jest jeszcze ważniejsze.
Żyjemy w czasach, które są owocem blisko trzechsetletniego procesu wypłukiwania duchowości z życia społeczeństw – z życia publicznego, edukacji i nauki. A tymczasem, jak przekonuje nas historia ludzkości, a także współczesna neuropsychologia (tak, tak, odkryli to niezawodni uczeni amerykańscy z dr Lisą Miller na czele) – duchowość jest częścią naszego człowieczeństwa tak samo jak fizjologia, psychika czy sfera emocji! Duchowość ma swoje miejsce w naszych mózgach; swoje neurony, które gotowe są łączyć nas z Nieskończonością. Co gorsza, jeśli nie pozwolimy sobie na rozwój tej sfery, potrafi się ona zdegenerować, zamienić w Ciemną Stronę Mocy i doprowadzić nas do różnych namiastek czy fałszywych kuzynek duchowości, takich jak groźne uzależnienia, podatność na uwodzicielskie sekty, głębokie depresje, myśli samobójcze czy długotrwałą traumę. Wieki ośmieszania duchowości i twierdzenia, że tylko „szkiełko i oko” przybliżają nas do poznania prawdy sprawiły, że jako społeczeństwo jesteśmy duchowymi kalekami. A przecież nauka jest tylko jedną z form poznawania rzeczywistości. Paradoksalnie zresztą pytania, jakie sobie nauka zadaje, mają swoje źródło w wyobraźni konkretnej osoby, a wyobraźnia jest wszak jednym z przejawów istnienia sfery duchowości w człowieku.
W tym miejscu warto poczynić jedno zastrzeżenie, a mianowicie uświadomić sobie, że duchowość nie jest tym samym co religia. Duchowość jest pewną naszą wrodzoną predyspozycją do zejścia w głąb siebie, do naszego prawdziwego „ja”, a jednocześnie do nawiązania kontaktu z tym, co nadprzyrodzone. Religia natomiast jest usystematyzowaną formą duchowości, nadającą jej kierunek i kształt. O ile osobista religijność łącząca się z pogłębioną duchowością (poprzez modlitwę, formację oraz wolną i osobistą więź z Bogiem) silnie zabezpiecza przed uzależnieniami, depresją czy nadmierną aktywnością seksualną, a także wzmaga w człowieku poczucie sensu i szczęścia, o tyle religijność oparta o sztywne, bezrefleksyjne, narzucone przywiązanie do religijnych formułek czy aktywności już tego zabezpieczenia nie daje, a w dodatku może powodować u młodych ludzi zachowania buntowniczo-agresywne, także na tle seksualnym.
Tak więc, kochani rodzice, wpajane nam przez różnych pop-doradców pop-psychologii twierdzenie, że wprowadzanie dzieci gorliwie i szczerze wierzących rodziców w tajniki duchowości i religii jest manipulacją i nadużyciem, okazuje się kompletną bzdurą. Stwierdzenie „jak urośnie, to samo zdecyduje, czy chce być wierzące” ma tyle samo sensu, co zdanie „jak urośnie, to samo zdecyduje, czy chce umieć czytać i pisać”. Nie mamy rzecz jasna gwarancji, jak potoczą się duchowe losy naszych dzieci, bo wpływ na nie mają nie tylko rodzice, lecz także świat, w którym żyją, ale zawsze warto położyć fundamenty.
Odpowiednie formowanie duchowości dziecka od najmłodszych lat, prowadzące do szczerej, głębokiej, duchowej inicjacji w nastoletnim czy wczesnodorosłym wieku, jest jedyną jako taką gwarancją na jego przyszłe szczęśliwe i spełnione życie na każdej drodze, którą wybierze. Małe dzieci mają w sobie ogromną duchową wrażliwość, poruszają się przecież nieustannie na granicy dwóch światów (fizycznego i fantastycznego), a przestrzeń wokół nich zaludniają tłumy aniołków, krasnoludków, dobrych wróżek czy innych postaci z baśni i legend, także chrześcijańskich. Nic dziwnego, że tak wiele objawień Maryjnych dokonywało się właśnie w obecności dzieci, w całej prostocie ich wiary w to, że cuda wokół nas są czymś na porządku dziennym.