Przychodzi czas w naszym życiu, kiedy zaczynamy zadawać sobie pytania, co zdecydowało, że jestem, jaki jestem. Co wpłynęło na to, że podjąłem taką pracę, że tak chcę wychować dzieci, że jestem takim mężem, że pewne rzeczy są dla mnie tak ważne, że działam, podejmuję decyzje w taki, a nie inny sposób?
Wiele naszych zachowań można wyjaśniać wrodzonymi predyspozycjami czy środowiskiem rodzinnym, ale dochodzą do tego jeszcze elementy absolutnie zewnętrzne, jak szkoła, uczelnia, podwórko, znajomi itd. Nasza tożsamość jest w jakiejś mierze konglomeratem tych wpływów. Gdy jednak zadałem sobie powyższe pytania, odpowiedź nasunęła mi się bardzo szybko.
Na mnie największy wpływ wywarło harcerstwo. Dlaczego? Myślę, że poprzez rolę doświadczenia i działania jako podstawowej formy pracy. A przede wszystkim poprzez zaproszenie do PRZYGODY. Tak, to właśnie przygoda, wyzwanie stały się podstawą, przestrzenią, w którą chciałem wkroczyć. Przyglądając się swoim życiowym decyzjom związanym z pracą, miejscem zamieszkania, wakacjami, kolejnymi działaniami, dostrzegam, że nawet dziś bardzo istotna w ostatecznym rozrachunku staje się podstawowa dla mnie kwestia: czy dany pomysł zawiera nutkę wyzwania.
Przygoda ma w swoją naturę wpisany zachwyt, zaangażowanie, podejmowanie decyzji i (zazwyczaj) prawie natychmiastowe wkraczanie do akcji. O tym marzyłem i to mnie ujmowało w pierwszym kontakcie z harcerzami. Z nimi zdobywanie wiedzy odbywało się natychmiast i przez doświadczenia. Rozstawiania namiotu uczyliśmy się, rozstawiając maszty i płachtę, budowy latryny – budując ją, organizacji obozu – organizując go, gotowania – szykując posiłki dla obozowiczów.
Pamiętam, jak na jednym z pierwszych obozów pojechaliśmy na kwaterkę, to był mój pierwszy wyjazd, podczas którego brałem udział w przygotowaniach obozowej infrastruktury. Pierwszym zadaniem była budowa pieca do gotowania posiłków dla 180 osób. Kwatermistrz wybrał kilku z nas i przedstawił zadanie: musimy wybudować piec, w tym celu trzeba go zaprojektować, pojechać do pobliskiej wioski, podpytać miejscowych o potrzebne materiały, wynegocjować cenę, znaleźć cegły z odzysku, obstukać je z zaprawy, a następnie przewieźć na teren obozu. Pojechaliśmy do pobliskiej wioski w poszukiwaniu budulca. Po serii pytań zadanych mieszkańcom dowiedzieliśmy, kto remontuje stary dom, dogadaliśmy się co do możliwości odzysku pięknych cegieł, przy okazji potrenowaliśmy w realu, jak odmawia się alkoholu tubylcom, zachowując jednocześnie wszelkie szanse na dalszą owocną współpracę. Drugim zadaniem było znalezienie gliny na zaprawę. Tu poszukiwania – dzięki zdobytym wcześniej kontaktom – także zakończyły się sukcesem.
Często wspomina się harcerstwo jako swoisty survival, miejsce, gdzie głównie nauczymy się przetrwać, przenocować, zdobyć jedzenie i przygotować posiłek. Dla mnie harcerstwo to jednak w dużym stopniu nauka bycia w relacji z ludźmi. Na najróżniejszych poziomach. Pamiętam, gdy jako osiemnastolatek prowadziłem zebranie z rodzicami przed wyjazdem na kolonię zuchową. Ponad pięćdziesiąt stropionych twarzy przyglądających się z pewną wątpliwością nastolatkowi opisującemu, co ich pociechy będą robiły przez trzy wakacyjne tygodnie, gdzieś w mazurskich lasach. Czułem, że muszę zdobyć ich zaufanie, ich wiarę, że na wyjeździe będzie ciekawie, a wszyscy wrócą cali i zdrowi. Nie pamiętam, aby na ich twarzach po spotkaniu pojawiła się wielka ulga, ale dzieci na obóz puścili. Pamiętam, z jakim niedowierzaniem i ulgą odbierali je po powrocie. To była z jednej strony lekcja, jak wzbudzić zaufanie, z drugiej zaś – jak go nie stracić. Dzisiaj mamy szkoły prezentacji, debaty oxfordzkie, podręczniki wystąpień TED, wtedy – realną grupę osób, którym trzeba było uzasadnić, dlaczego mają powierzyć mi swoje dzieci.