Tego dnia najstarsza uczennica udała się na swoje dodatkowe zajęcia. Pani od matematyki (to ja) powiedziała, że na poziomie licealnym zdecydowanie wymięka i że uczennicy potrzebna jest dodatkowa osoba, jeśli myślimy o zdaniu matury. Licealistka porwała w dłoń kubek termiczny z kawą (bynajmniej nie zbożową) i oczywiście bez śniadania pognała na lekcję na drugi kraniec miasta. Pani od biologii (to ja) zerknęła, jak uczennica szóstej klasy zabiera się z obrzydzeniem za rozdział o nicieniach, a że sama również nie miała na tę lekcję ochoty – dała sobie wolne. I tak ze wszystkich głów Smoczycy dziś w „szkole” najaktywniejsza miała być pani od nauczania wczesnoszkolnego (to ja).
– Piszemy dyktando? – zagadnęła. Uczennica nie zaczęła podskakiwać z radości. Przeciwnie. W swoich nowych słodkich skarpetkach w koniki moonwalkiem wycofywała się z pomieszczenia.
Nauczycielka dodała więc pospiesznie na zachętę:
– Jak zwykle dyktando będzie o czymś, co kochasz, czyli o koniach. Połóż na stole podkładkę (w konie), zeszyt (w konie), długopis (w konie) i zaczynamy.
Gdy uczennica pognała po swój zeszyt od dyktand, przy stole zjawiła się pani ze stołówki (to ja) z deską do krojenia i sitkiem umytych pieczarek. Rozsiadła się wygodnie.