Tegoroczne egzaminy końcoworoczne w ramach edukacji domowej były już dawno za uczennicami. Ze względu na epidemię przeprowadzone zostały on-line i poszły gładko, a przy okazji w atmosferze życzliwości. Można powiedzieć, że były teatrem wyobraźni. Wchodziło się do wirtualnych sal, szukało właściwego nauczyciela, czekało w kolejce z innymi uczniami, niektórzy nawet potrafili otworzyć „drzwi” w nieodpowiednim momencie i przerwać czyjąś wypowiedź na temat chociażby raf koralowych, przyczyn wielkiego kryzysu z 1929 roku czy roli metafor w literaturze. W czasie epidemii Smoczyca często dostawała zapytania od znajomych, jak ona przez tyle lat daje radę z edukacją domową, bo one już mają dość.
– Nazywanie edukacją domową edukacji zdalnej to nieporozumienie – odpowiadała Smoczyca, współczując szaleństwa, w jakim niektóre rodziny były zmuszone brać udział. Zasypywane mnóstwem kart pracy i zobowiązane do łączenia się on-line co chwilę z innym nauczycielem (na różnych sprzętach i za pośrednictwem różnych aplikacji) – to w rodzinach wielodzietnych było trudniejsze niż żonglerka na jednokołowym rowerku balansującym na linie.
– A gdy panie ze świetlicy też przysłały propozycje zajęć, zareagowałam nerwowym śmiechem – podsumowała swoją opowieść jedna ze znajomych mam.