
Obraz jest tym, co w sztuce filmowej zachwyca mnie najbardziej. Przyjemność płynąca z patrzenia, przemierzania przestrzeni, delektowania się światłem, ruchem, barwą, zmianą perspektyw… Jednocześnie obraz jest również tym, co do kina najbardziej mnie zniechęca, utrzymuje w stanie permanentnej podejrzliwości, a czasem wręcz odrzuca. Brzmi ta deklaracja zapewne absurdalnie, jeśli nie paranoicznie, ale paść musi w kontekście naiwnej kultury obrazkowej, w jakiej na co dzień się obracamy. I nie mam tu na myśli, na przykład, animowanych emotikonów, które karczują w narodzie umiejętność wyrażania intencji i uczuć, ale fakt, że mentalnie żyjemy w świecie złożonym z obrazów, zdjęć, relacji filmowych, nazbyt łatwo przyjmując ten kolaż za rzeczywistość. Klasyczna definicja prawdy wije się na sparciałym pasku rozsądku, a św. Tomasz przewraca się w grobie, gdy współczesny człowiek za prawdę bierze wszystko, co tylko zobaczy na mniejszym czy większym ekranie: wszak verum est id, quod est (prawdą jest to, co jest). Z tej perspektywy słynne zdanie Chmielowskiego: „Koń, jaki jest, każdy widzi”, przestaje być śmieszne – jest tragicznie oczywiste. Ściągnęlibyście na telefon aplikację z wiatraczkiem, żeby was chłodził w letnie upały? 500 000 ludzi w Polsce to zrobiło. I mieli pretensję, że nie działa… W kulturze obrazkowej bycie, istnienie, owo quod est , nie ma związku z rzeczywistością, jest wyłącznie kwestią wirtualnego obrazu. Niestety, sztuka kinowa serwowana bez odpowiedniego przygotowania wspiera to kulturowe kalectwo.
Oglądanie jest łatwe i przyjemne. Jest jak spożywanie posiłku, którego nie musieliśmy sami przygotowywać. Czysta rozkosz konsumpcji. Jednak obrazy można konsumować różnie: bezwiednie, jak kebaba pod budką, albo tak jak wykwintną kolację. Do tego pierwszego wystarczy głód. To drugie wymaga już pewnego ułożenia, cierpliwości i świadomości procesów, które kolację poprzedziły. Odnoszę wrażenie, że sztuki takiego kulturalnego wyrafinowania najprzyjemniej jest uczyć się na filmach historycznych.

Na początek ciekawym doświadczeniem mogą być ekranizacje losów legendarnych postaci, takich jak Robin Hood. Spośród nader licznych ekranizacji w pierwszej kolejności wybrałam oczywiście „jedyną słuszną” w oczach mojego pokolenia serialową wersję pt. Robin z Sherwood (1984–86), z niezapomnianą muzyką kultowego zespołu Clannad. Jest ona też najbliższa literackiego pierwowzoru. Następnie, kiedy legenda już zakorzeniła się w umysłach i sercach, za każdymi drzwiami czyhała zakapturzona istota, a z piętrowych łóżek co i rusz powabnie zsuwały się długowłose panny z łukiem w dłoni, sięgnęliśmy po bardziej współczesną opowieść Ridleya Scotta (Robin Hood , 2010), w której reżyser kreśli historię Robina, zanim ten stał się człowiekiem w kapturze. Główne role zagrali tu Russell Crowe (Robin Longstride) i Cate Blanchett (Marion Loxley). Poza aktorami, wielkim atutem tego filmu jest również wizualny rozmach: batalistyczne sceny, bardzo przekonujący, realistyczny obraz XIII-wiecznej Anglii, autentyczność w kreowaniu postaci – choć historyczne, nie są ani trochę teatralne. Istotną zaletą jest też szeroki kontekst historyczny: przebieg III krucjaty krzyżowej, konflikt na dworze angielskim, kryzys feudalny w Anglii.