
Rodzice homeschoolersów doznają mimowolnego skurczu szczęki, kiedy w ich pobliżu ktoś wypowie słowo „socjalizacja”. Przeważnie dysponują też zestawem gotowych odpowiedzi na troskliwe pytania z cyklu: „Co z socjalizacją?”, ale jednocześnie – przyznajmy – jest to (i słusznie) temat do rozmyślań, refleksji i pewnego niepokoju wewnątrz rodzicielskiego umysłu. No bo jak to zrobić, żeby dziecko izolować od szkodliwych wpływów rówieśniczych, ale eksponować na te pożądane? Jak dać spokój od nadmiaru bodźców, ale jednak zapewnić pewną stymulację? Jak to zrobić, żeby dziecko miało kolegów, znajomych i przyjaciół, ale najlepiej takich, jakich akceptujemy?
Nie oszukujmy się – jest to nieco trudniejsze niż chcielibyśmy przyznać i wymaga (oczywiście) większego wysiłku i elastyczności rodziców niż w przypadku standardowej ścieżki szkolnej. Musimy aranżować sytuacje, które w innych okolicznościach wydarzają się naturalnie: umawiamy wspólne wycieczki, wozimy nasze pociechy na warsztaty, zamieszczamy ogłoszenia na grupach facebookowych „szukam rodzin ED z okolicy, aby dzieci mogły się wspólnie pobawić”. Niewielu z nas mieszka w miejscach, gdzie istnieją jeszcze klasyczne podwórka – miejsca spontanicznych spotkań i nieanimowanej, spontanicznej zabawy. Muszę powiedzieć, że w moim mniemaniu jest to jedno z najbardziej bezcennych doświadczeń, jakie możemy umożliwić małym ludziom – i weźcie pod uwagę, że piszę to, mając w głowie plastyczne wspomnienie własnego dzieciństwa. Kiedy to jako najmłodsza w grupie odgrywałam na przemian rolę Szarika albo Szkopa, a więc większość czasu spędzałam zamknięta w kącie za skrzydłem bramy wjazdowej jako jeniec wojenny. Rola Szarika była oczko lepsza, bo biegałam na posyłki, ale i tak wszystko to razem było rozwojowo korzystniejsze dla mnie, funkcjonalnej jedynaczki, niż samotne siedzenie w domu.