Moje najstarsze wspomnienie z dzieciństwa sięga czasu, kiedy ledwo skończyłam dwa lata. Mam taki urywek w mojej pamięci: stoję pod szpitalem i macham mamie, która właśnie urodziła moją siostrę. Był wtedy ciepły majowy dzień, ściany szpitala pomalowane były na żółto, a mama machała z jednego z wyższych pięter. To jest naprawdę niewielki urywek, ale istnieje on w mojej pamięci.
Narodziny mojego brata (miałam wówczas sześć lat) pamiętam niemal z najdrobniejszymi szczegółami. Mamy nie było kilka dni w domu, a ja moderowałam dokładnie zabawę z moją młodszą siostrą. Miałam wówczas niepopularną już dziś chorobę – świnkę, więc pozostawałam w domu i nie chodziłam przez te dni do zerówki. Bardzo przeżywałam, że mama będzie mieć dzidziusia, a że sama już wtedy bardzo chciałam być mamą, toteż dni te spędziłam na praniu wszystkich możliwych ubranek mojej lalki-dzidziusia i pakowaniu tejże na wakacje, ze świadomością, że na te wakacje pojedziemy już z moim bratem. Oczywiście była połowa lutego i zima trwała w najlepsze. Zdziwienie mojej mamy, kiedy wróciła do domu, też zapamiętałam. I pokój, w którym leżał mój braciszek, a do którego w pierwszych dniach mogłam zaglądać tylko przez szparkę (z racji złapanej świnki).
Mam trzech braci i dwie siostry. Bardzo ich wszystkich zawsze kochałam, choć kłóciliśmy się i biliśmy równie często (albo częściej), niż kochaliśmy. Zawsze też bardzo przeżywałam, gdy coś im się działo, kiedy ktoś złamał im serce. Chciałabym mieć z nimi dobre relacje do końca życia.
Często zamyślam się nad relacjami różnych rodzeństw, które obserwuję. Patrzę na relacje moich rodziców z ich rodzeństwem, moich teściów z ich rodzeństwem. Mogę nawet podglądnąć relacje mojej prawie 95-letniej babci z jej siostrą, gdyż obie żyją. Patrzę i rozmawiam często o relacjach z rodzeństwem moich przyjaciół. No i oczywiście obserwuję własne dzieci, dzieci mojego rodzeństwa czy znajomych. Przez te wszystkie relacje przebija cały możliwy wachlarz emocji i tak nieraz sobie myślę, że ciężko znaleźć mi tylko jedną emocję: „obojętność”. Przy żadnych relacjach nie obserwuję tak mocnej polaryzacji i jestem w stanie się w pełni zgodzić, że od miłości do nienawiści wcale nie jest daleko. Ale mam też jeszcze jedną obserwację: do relacji z rodzeństwem większość wraca. Raz są to dobre i bliskie relacje, potem się rozluźniają, a potem znów zacieśniają. Różnych przyjaciół poznajemy na kolejnych etapach naszego życia, jedni są z nami dłużej, inni szybciej odchodzą, by już nigdy się z nami nie spotkać. A rodzeństwo wciąż gdzieś krąży, jak planety wokół Słońca – raz są bliżej, raz dalej, czasem niemal ich nie widać, a mimo to znów po jakimś czasie pojawiają się w pobliżu.
Kiedy patrzę na moje dzieci, mam pewnie takie same myśli jak każda mama. Pragnę, żeby się kochały i były dla siebie wsparciem. Martwią mnie nastolatki na wojennej ścieżce, cieszą wszelkie sytuacje, w których okazują sobie miłość. I oczywiście przy każdym dłużej trwającym konflikcie zastanawiam się, gdzie popełniliśmy z mężem błąd. Grzebię i doszukuję się winy w nas. Jak to określiła Maja Śpikowska: jest to charakterystyczne dla ludzi, którzy mają problem z kontrolą nad światem. Pozostaje mi w tym wszystkim ufać, że oni te relacje kiedyś wyprostują. I wierzyć w to, że więzy krwi są mocne i gdy zajdzie potrzeba wspierania się w trudnościach, to one zwyciężą. Bo jako rodzice nie mamy wcale aż tak dużego wpływu, jak nam się czasem wydaje.