Film Alfa Alberta Hughesa (2018) można sprowadzić do dość przewidywalnej opowieści o przyjaźni chłopca z wilkiem. Można go również przedstawić nieco ambitniej, choć równie sztampowo – jako dramat młodego, rannego myśliwego, porzuconego przez współtowarzyszy, który walczy o przeżycie i powrót do domu. A gdyby tak zajrzeć głębiej? Wsłuchać się w dialogi prowadzone w wymyślonym prehistorycznym języku, oderwać się od oczywistych skojarzeń i na chwilę przyjąć mniej oczywistą perspektywę...
Akcja Alfy toczy się w okresie ostatniego wielkiego zlodowacenia, ok. 20 tys. lat temu. Obecna Brytania, Belgia, Niemcy i Polska znajdują się trwale pod lodem, a na południe od tych terenów ziemia to pustynia lodowa. Klimat pozostałej części Europy jest nader chłodny, a krajobraz przypomina bujną tundrę. Zima trwa pół roku i jest bezlitosna. Aby ją przetrwać, trzeba już wiosną ruszyć na wielkie łowy w kierunku rozmarzających lodowców, które spływają potokami, nawadniając rozległe zielone tereny i wabiąc zwierzynę. We wschodniej części Europy zwierząt jest taka obfitość, że ludzie nie muszą wędrować za stadami – prowadzą osiadły tryb życia. Siedziby budują na otwartej przestrzeni, z kamieni i kości mamutów okrytych skórami.
Obawiam się, że w jakimkolwiek innym kontekście ta opowieść o ojcowskiej dumie, dowodzeniu swej siły i zasługiwaniu na miejsce we wspólnocie nie byłaby przyjęta dobrze.
Jak świetnie to opisuje Genevieve von Petzinger (Pierwsze znaki. Najstarsze symbole świata , Kraków 2018), paleoantropolog zajmująca się europejską twórczością naskalną z tego okresu, ówcześni ludzie nie różnili się od nas wiele: byli wysocy i starannie odziani w skóry szyte igłą i bogato przybrane ozdobami z kości, kamieni, muszli i bursztynu. Jako że nie hodowali jeszcze zwierząt, również nie chorowali, dożywając nawet sześćdziesięciu lat (tak, tak – katar, podobnie jak grypa, to choroby odzwierzęce). Długa zima sprawiała, że, skupieni w większe gromady, prowadzili bujne życie kulturalne, tworząc liczne dzieła: od muzyki po rzeźbę i malarstwo.
Solutrejczycy, do których należą bohaterowie filmowej opowieści, zamieszkiwali w tamtym czasie obszar dzisiejszej Francji i Hiszpanii. Kultura ta kojarzona jest ze specyficznym, złożonym i bardzo precyzyjnym, sposobem ciosania narzędzi ostrych – liściowatych ostrzy i toporków. Do dziś intryguje ona badaczy swoim niewyjaśnionym i nagłym zniknięciem z paleoarcheologicznego radaru. Według niektórych teorii (m.in. Dennisa Stanforda i Bruce’a Bradleya) – wykorzystując pływający lądolód, który w tym czasie sięgał aż po Zatokę Biskajską, Solutrejczycy przenieśli się na tereny Ameryki i dali początek tzw. kulturze Clovis, długo, i niesłusznie zresztą, uznawanej za protoplastę ludów Nowego Świata.
W tym kontekście pierwsza rzecz, jaka narzuca mi się w dziele Hughesa i scenarzysty D.S. Wiedenhaupta, to odwaga, jaką ci panowie wykazali, nie schlebiając stereotypowym wyobrażeniom o nagich troglodytach z tępym spojrzeniem bijących się o ogień. Obraz, który nam w zamian za to proponują – choć tak hollywoodzko „ładny” – faktycznie dużo bliższy jest prawdy niż pozornie surowe i dzikie realizacje w stylu Walki o ogień Annauda czy Odysei kosmicznej Kubricka. Rozmach scen (kręconych w Kanadzie, USA i na Islandii) pozwala poczuć zapach lodowcowej wiosny i śmiertelnego oddechu nadciągającej zimy. Powtórzycie też żelazny katalog prehistorycznych zwierząt: na ekranie pojawiają się wilki, dziki, mamuty, bizony i występujący tylko w Ameryce Północnej (sic!) smilodon. Również ukazana na ekranie solutrejska kultura materialna odpowiada temu, co wiemy dziś na jej temat. Budowa siedlisk, stroje, uzbrojenie – wszystko to w miarę uczciwie bazuje na odkryciach archeologicznych z tego okresu. Jest nawet tak ważny i wszechobecny w prehistorycznej sztuce „negatyw dłoni” malowany czerwoną ochrą. Ten przedstawiony na filmie wykonywano, spryskując farbą z ust dłoń przyciśniętą do kamienia. Był w ówczesnej kulturze do tego stopnia powszechny, że wykonywały go również nader licznie dzieci. W jaskini Cosquera we Francji znajduje się najmniejszy taki odcisk – to dłoń niemowlęcia utrwalona przez dorosłego opiekuna...