Swego czasu rozmawiałem z jednym z psychologów na temat kolejnych etapów dojrzewania dzieci. Po nakreśleniu ogólnego zarysu i wskazaniu z grubsza uniwersalnych cech rozwojowych, które co do zasady związane są z wiekiem, w pewnym momencie psycholog zaskoczył mnie błyskotliwą myślą. Otóż dodał zdanie, które wytrąciło mnie z dopiero co nabytego przyjemnego poczucia, że już ogarniam temat: Ale wie pan, w przypadku rodziców posiadających więcej niż jedno dziecko jest inaczej, bo każde z nich ma innego rodzica .
Zdębiałem. Jak to innego? Dam sobie uciąć rękę albo inną dowolną część ciała, że wszystkie moje córki są... no, moje! Wspomnianemu psychologowi nie chodziło jednak o kwestię rodzicielstwa biologicznego, ale o stan dojrzałości rodzica w momencie, kiedy przychodzą na świat jego kolejne pociechy. Bo nie da się ukryć, że inni byliśmy, gdy po raz pierwszy zostaliśmy mamami i tatusiami, a nieco inni kilka lat później, kiedy rodziło się rodzeństwo naszych pierworodnych.
Postanowiłem zrobić myślowy eksperyment i wrócić pamięcią do czasów, gdy jeszcze nie byłem ojcem i – wychodząc od tamtego momentu – wrócić do dnia dzisiejszego. Po drodze, na kolejnych etapach, raz po raz spotykałem człowieka, którego niby znałem, ale nie do końca rozpoznawałem. Trudno jednak było się go wyprzeć, bo miał on moją twarz.
Piotruś Pan zostaje tatą
Tatą zostałem jeszcze w 2008 roku, czyli na kilka miesięcy przed narodzinami mojej pierwszej córki. Jak to możliwe? Kiedy wiedziałem już, że moja żona jest w ciąży, postanowiłem jak najlepiej przygotować się do ojcostwa. Co prawda Marysia miała urodzić się dopiero w marcu 2009 roku, ale ja już pół roku wcześniej czułem, że czas się zmienić. Zacząłem dojrzewać!
Tu warto dodać, że nie miałem osobistego doświadczenia posiadania taty. Wychowywała mnie samotna mama, gdyż mój ojciec zmarł, gdy miałem nieco ponad 3 lata. Wchodziłem więc we własne ojcostwo z kompletnie czystą kartą. Nie wiedziałem zupełnie nic o tym, jak to jest mieć tatę, ani nie miałem żadnych wzorców, do których w swoim ojcostwie mógłbym się odwoływać. Pomimo smutnego kontekstu tej sytuacji miała ona niewątpliwą zaletę – nie była obarczona żadnymi negatywnymi naleciałościami, które niekiedy przenosimy z własnego dzieciństwa na własne rodzicielstwo.
Chcąc podbudować się najpierw teoretycznie, pojechałem na warsztaty tato.net. Zacząłem też rozmawiać z kumplami, którzy mieli już za sobą pierwsze doświadczenia ojcostwa. Mimo najszczerszych chęci osób trzecich, które chcą wesprzeć początkującego rodzica, najczęściej bywa tak, że ich rady są albo zbyt enigmatyczne (bądź dobrym tatą... ), albo zbyt osobiste (u mnie działa to... ), albo tak bardzo różniące się od siebie (a u mnie to nie działa... ), że koniec końców nie wiadomo, kogo słuchać. Blogów ojcowskich, które dzisiaj święcą triumfy, jeszcze nie było, a książki – pisane niby uniwersalnie dla rodziców – w dużej mierze uwzględniały przede wszystkim punkt widzenia mamy.
Krótko mówiąc: usłyszałem sporo pięknych słów, które okazały się niezbyt spójnym zlepkiem różnych teorii dotyczących rodzicielstwa. Teorii, których uroda pryska jak bańka mydlana w momencie, gdy po raz pierwszy bierzesz na ręce własne dziecko, żeby wytrzeć mu pupę ze smółki. Tak, wtedy ojcostwo przestaje być tylko teoretyczne, a zaczyna się praktyczne – z poziomu beta stajesz się tatą alfa!
To jedna z najfajniejszych obserwacji rodzicielskich: ta różnorodność dziecięcych charakterów, które przecież wyrosły z tych samych rodziców...
Tu warto wspomnieć choćby jednym akapitem o mojej żonie, bez której tego całego ojcostwa by nie było. Otóż kiedy moja Ania została mamą, doświadczyła podobnego zagubienia. Miała poczucie, że nie została odpowiednio przygotowana do macierzyństwa. Ukułem wtedy powiedzenie, że choć istnieją szkoły rodzenia, to nie ma żadnych szkół rodzicielstwa. Z tej obserwacji zrodziła się inicjatywa mojej żony, która wymyśliła warsztaty wsparcia dla kobiet debiutujących w macierzyństwie, realizowane w ramach jej Fundacji Mamy Czas (www.mamyczas.org).
Wiedza to za mało
Niegdyś naturalnym środowiskiem dojrzewania dzieci były domy wielopokoleniowe. Wtedy było to prostsze, bowiem w wychowaniu uczestniczyła cała (dosłownie: cała!) rodzina. Mama i tata byli najbliżej, zaspokajając wszystkie podstawowe potrzeby dziecka. Babcia i dziadek dzielili się z nim ponadczasową mądrością, często pełniąc również rolę nianiek, gdy rodzice oddawali się innym obowiązkom, choćby zawodowym. Zaś starsze rodzeństwo, np. nastoletnie, zapewniało kilkuletniemu bratu czy maleńkiej siostrzyczce rozrywkę i powoli otwierało na świat.
Dla tej ostatniej grupy była to znakomita lekcja odpowiedzialności i samodzielności, swoiste przedszkole życia przed wejściem we własną dojrzałość. Kiedy już zakładali swoje rodziny, w których rodziły się ich osobiste dzieci, miały za sobą doświadczenie prerodzicielstwa w wieku nastoletnim, ale i obserwację tego, jak do kwestii wychowywania dziecka podchodzą różne pokolenia. To cenna lekcja, może nawet bardziej wartościowa niż przeczytanie sterty książek o wychowaniu dzieci.
Powyższy opis brzmi nieco sielsko-anielsko, ale sam noszę w pamięci obrazek podlaskiej wsi, na której spędzałem wakacje, gdzie takich domów było pełno. Dziś jest już ich coraz mniej. Młodzi wyjeżdżają na studia albo jak najszybciej idą „na swoje”, mieszkając na stancjach lub wynajmując mieszkania. Odcinają mentalną pępowinę od własnych rodziców, przyspieszając swoje dojrzewanie, ale jednocześnie gubią ten etap pomiędzy czasem, gdy jeszcze trochę byli dziećmi, ale już aspirowali do dorosłości, a momentem, gdy zaczynają się rodzić ich własne pociechy. Wtedy boleśnie doświadczają braku kompetencji rodzicielskich, których nie mieli za bardzo jak zdobyć.
Teoria kontra rzeczywistość
Ale wróćmy do mojej, a właściwie naszej historii. Tu ponownie wspomnę o mojej żonie, która postanowiła zadbać o swoje wykształcenie w tym zakresie. Trudno zliczyć, jak wiele książek dla rodziców w tym czasie przeczytała, na ilu warsztatach i szkoleniach była. Pamiętam ten błysk w oczach, gdy relacjonowała mi później swoje odkrycia. A ponieważ i ja doświadczałem niedostatku wspomnianych kompetencji, słuchałem jej uważnie – choć nie zawsze z entuzjazmem podzielałem jej zachwyt.
Pamiętam, z jakim oporem przyjąłem jej propozycję, żebyśmy pojechali na rekolekcje rodzinne do Misjonarzy Świętej Rodziny w Ciechocinku. Nie znałem wcześniej wspomnianego zakonu, a Ciechocinek kojarzył mi się z miejscem dla starych ludzi (no co, nie będę owijał w bawełnę – tak było!). Tymczasem tam właśnie po raz pierwszy usłyszałem o rodzicielstwie bliskości i porozumieniu bez przemocy – dwóch nurtach, które nie tylko odmieniły moje moje własne ojcostwo, lecz także miały ogromny wpływ na mój sposób komunikowania się ze światem jako takim.
Nie byłoby powyższego, gdybym nie został ojcem i nie doświadczył rodzicielskich słabości, pewnego braku, którego zaspokojenie stało się w którymś momencie priorytetem. Można powiedzieć, że już wtedy dzieci mnie odmieniły, choć były zaledwie kilkulatkami. Przez samo swoje istnienie wymuszały na mnie zmiany, bym podołał zadaniu, jakie przyjąłem na siebie zostając tatą.
Ten proces nabierał tempa wraz z dorastaniem córek. Te starsze coraz częściej stawały się partnerkami w dyskusjach, niejednokrotnie obnażając celnie brak spójności w moich wypowiedziach. To zresztą jedna z najcudowniejszych cech dzieci: przejrzystość. Gdy my, dorośli, potrafimy znakomicie lawirować w odcieniach szarości i rozmywać surową prawdę, mieszając ją z mętnym fałszem, dzieci ustawiają świat na dwóch biegunach: dobro – zło, smaczne – niesmaczne, radość – smutek itd. W ich przypadku biblijne „tak – nie” przestaje być tylko idealistyczną teorią, której pewnie nigdy w pełni nie zrealizujemy, lecz staje się fundamentalnym opisem rzeczywistości, w której wybiera się, to co daje szczęście. Bezdyskusyjnie.
Ci sami, ale nie tacy sami
Pamiętam, że gdy na początku mojej drogi w roli ojca pytano mnie, czego najbardziej się boję, wskazałem na czas nastoletni swoich dzieci. Wiadomo: nastolatki zawsze się buntują, zawsze stają w opozycji do rodziców, zawsze trzeba wtedy zacisnąć zęby i pokazać im, kto tu rządzi... Zawsze? Nie wiem, kto mi nakreślił w głowie taką wizję tego okresu życia dziecka, ale chcę jasno powiedzieć, że to bzdury!
Moja najstarsza córka formalnie jest już nastolatką od ponad roku, ale mam wrażenie, że mentalnie przynajmniej od dwóch lat. Ma swoje zdanie, które nie zawsze się pokrywa z moim, ma swoje spostrzeżenia dotyczące świata, które bywają odmienne od moich, i pomysły na siebie, za którymi niekiedy trudno mi nadążyć. Ale jakże skutecznie wybija to człowieka z marazmu i nie pozwala zdziadzieć!
Zresztą tak wpływa na mnie nie tylko najstarsza córka, ale i młodsze, z których każda ciągnie w inną stronę. To jedna z najfajniejszych obserwacji rodzicielskich: ta różnorodność dziecięcych charakterów, które przecież wyrosły z tych samych rodziców... No właśnie, ale czy takich samych?
I tu wracamy do myśli psychologa, o którym wspomniałem na początku. Może w tym należy upatrywać tej mozaiki osobowości, która tym silniej rzuca się w oczy w rodzinach wielodzietnych. Bo dla każdego kolejnego dziecka punktem odniesienia jest nieco inny rodzic, choć mający tę samą twarz. Rodzic odmieniony doświadczeniami swojego ojcostwa i macierzyństwa. Dojrzewający wraz z dziećmi i wraz z nimi się zmieniający. Wychowujący je, ale i przez nie wychowywany.