Nie wierzę w skomplikowane i złożone regulaminy. Ani w szczegółowe, precyzyjne plany dnia. Ani w zabawki i sprzęty, których strach używać, bo za drogie. Nie rozumiem idei filcowych kanapek i plastikowych siekierek.
Wierzę za to w wolność i prostotę, w samodzielność i autentyczność. Obserwuję dzieci, własne i cudze, jak rozkwitają w najzwyklejszych okolicznościach, jeśli czują zaufanie dorosłych i wiedzą, że coś od nich naprawdę zależy. Idealne warunki do budowania autentycznego poczucia sprawczości panują w dziczy, nawet takiej pobliskiej. Takiej dziczy wolnej od zbędnych udogodnień, byle był pieniek do siedzenia, miejsce na ognisko i jakiś ciek wodny w pobliżu. Świat w stanie czystym, tabula rasa , okoliczności doskonale sprzyjające absolutnie każdej zabawie i pracy. Żadnych zabawek, tylko liście, kije, błoto i kamienie. Wyjątek robimy dla narzędzi, ale prawdziwych, nie oszukanych. Prawdziwe, metalowe, ostre noże i siekiery. Są naprawdę potrzebne, służą do przygotowania drewna na ognisko, pokrojenia produktów, przecięcia na pół kiełbaski i batonika (żeby podzielić się z kolegą).
Szczęście na twarzy kilkulatka, który właśnie po raz pierwszy w życiu przerąbał patyk (spakuje go do torby i zabierze do domu, to jest aż tak ważne). Głęboka satysfakcja po samodzielnym rozpaleniu ogniska. Wejście po ciemku do lasu i udawanie wilków. Staranne omijanie chronionych roślin, ostrożne chwytanie gałęzi, żeby nie połamać – bo nie hodujemy troglodytów, tylko wychowujemy ludzi zaprzyjaźnionych ze światem.