Tak mogłabym w sumie zakończyć ten tekst, zaraz po rozpoczęciu. Co sądzę na temat roli nowych technologii w edukacji i ich wpływu na umysły naszych dzieci?
Nie wiem. Serio. Moja znajomość rzeczonych technologii jest minimalna, jestem ostrożnym i mało twórczym użytkownikiem, zawsze się boję, że coś zepsuję, i obsesyjnie wciskam ctrl+s, pracując w dokumentach googlowskich. Nie da się jednak ukryć, że nawet korzystając z aktualnych technicznych dobrodziejstw w tak niewielkim stopniu i tak mam ogromne możliwości, nieznane i niedostępne poprzednim pokoleniom (na przykład tym sprzed dziesięciu lat…). Mam mapy, komunikatory, dostęp do zasobów muzeów i bibliotek, filmiki z wykładami na dowolny temat i błogosławioną opcję kupowania dziecięcych gaci i koszulek przez Internet, bez konieczności wleczenia młodych do sklepu i negocjowania w temacie „ciasne, ale podoba mi się”. No i brutalna prawda jest taka, że z zasobów bibliotek korzystam z rzadka, mapy przeglądam w celu ustalenia lokalizacji weekendowej wycieczki (a nie podziwiania ukształtowania terenu wokół Katmandu – chyba żebym się tam wybierała na weekend albo odebrać coś z OLX), a komunikatorów używam w celach towarzyskich, zamiast uczyć się hiszpańskiego, prowadząc dialogi z mieszkańcem Madrytu. Czy coś.
Z drugiej strony: nawet mimochodem przewijając fejsbunia przy kawie, trafiam na znakomite artykuły, piękne zdjęcia, krzepiące i inspirujące wpisy lub relacje. Czytam szybko, więc nie przeszkadzają mi teksty z zakresu TLDR (too long, didn’t read – komentarz wpisywany pod wszystkim, co amerykańskie i ma więcej niż cztery zdania). No i tak ogólnie nie mam nic przeciwko tym wszystkim miłym udogodnieniom.