Gdy byłam małą dziewczynką, mój tata niewiele mi opowiadał o świecie. Był za to przewodnikiem, który uważnie słuchał i patrzył, wiedział dokąd pójść o jakiej porze roku, aby doświadczyć niepowtarzalnych mgnień chwili. Opowieść niesie ze sobą ogromne bogactwo, wielowarstwowe doświadczenie, jednak gdy z różnych powodów jej brak, można ją zastąpić cierpliwym przebywaniem w tym, co daje nam otoczenie.
Tak poznawałam geografię własnego miejsca, domu, ogrodu, ulicy, gór, a potem odległych krajobrazów. Tak chłonęłam przyrodę, nasycając się nią poprzez przebywanie na łonie natury. Nie łączyłam tego, co na zewnątrz, z tym, co nauczyciele układali w programy, spiralnie złożone, przemyślane lekcje wkładając w schematy i porządkując w tabelach. Choć te zabiegi również są ważne, jednak w oderwaniu od doświadczenia, zauważenia procesu nie służą dzieciom. Geografia, przyroda działy się dla mnie na zewnątrz, kształtując delikatną strunę wewnątrz mojego umysłu. Miałam to szczęście.
W późniejszym czasie nadeszła potrzeba tłumaczenia zjawisk, wnioskowania, nazywania. To działo się już na studiach. Gdzie wszystko zaczęło mi się łączyć.
Chciałam być nauczycielem. Nauczycielem oddającym to, co czułam i czego doświadczyłam w kontakcie z przyrodą, a w efekcie przekazującym to, co studiowałam.