Rodzice to lustra, w których odbijają się pierwsze gesty i zachowania. Są jak latarnie oświetlające drogę, drogowskazy życiowych kierunków i pomocna dłoń w tarapatach. Po nich dziedziczymy zespoły postaw i reakcji w nieprzewidzianych sytuacjach. Oni też przez lata trenują w nas rytuały, które nawet jeśli w dorosłości świadomie odrzucamy, to w młodości wielokrotnie testujemy, by zbadać ich funkcjonowanie i przydatność.
Święto Matki i obchodzony krótko po nim Dzień Ojca skłoniły mnie do refleksji nad rolą rodziców w edukacji muzycznej dziecka. Niezależnie bowiem, czy rodzic zajmuje się zawodowo muzyką, czy „na niej się nie zna”, jego wpływ ma fundamentalne znaczenie dla postępów młodego instrumentalisty i jego przyszłych muzycznych losów.
GENIUSZE MUZYCZNI I ICH RODZICE
Niedawno opowiadałam uczestnikom warsztatów o muzycznych geniuszach wszechczasów i ich wymagających rodzicach. Zastanawialiśmy się wspólnie, jaką cenę zapłaciły zdolne dzieci za sławę, czy była tego warta, a przede wszystkim, co kierowało postępowaniem ich rodziców. Rozważaliśmy, czy o nieprzeciętnych umiejętnościach muzycznych geniuszy zdecydował talent, czy mordercza praca.
Młodzi skrzypkowie wysłuchali w milczeniu opowieści o losach małego Mozarta, którego od najmłodszych lat edukował ojciec. Widząc w małym Wolfgangu szanse na niemały zarobek i względy u arystokracji, Ojciec Wirtuozów (taki przydomek zyskał dzięki swoim dzieciom) przez 20 lat z żelazną dyscypliną planował każdy artystyczny krok syna. Mozart skomponował swój pierwszy utwór jako pięciolatek, rok później debiutował w roli pianisty, a w wieku ośmiu lat napisał pierwszą symfonię. Od szóstego roku życia był w ciągłej podróży, więc na dzieciństwo nie miał czasu. Wzrastał w atmosferze ciężkiej pracy, ale też w przekonaniu o własnym geniuszu, co dorosłemu Mozartowi nie pozwoliło zaadaptować się w środowisku. Cudowne dziecko, geniusz muzyczny zmarł przedwcześnie, chory, niedoceniony i odtrącony przez otaczający go świat.
Historia małego Ludwiga van Beethovena wzbudziła w kursantach współczucie. W jego domu codziennością były kłótnie rodziców, przemoc, pijaństwo i złe warunki materialne. To właśnie bieda skłoniła ojca Beethovena, by talent dziecka wykorzystać jako źródło zarobku. Kilkuletni Beethoven godzinami siedział przy fortepianie, a każda drobna pomyłka karana była bardzo boleśnie. Siedmioletni Ludwig koncertował na klawikordzie, potrafił też grać na skrzypcach, organach i altówce. Mając 12 lat, komponował utwory o wysokim stopniu trudności. Prawdopodobnie złe wspomnienia z dzieciństwa zaważyły na tym, jakim był człowiekiem. Ponury, zrzędliwy gbur w podeszłym wieku tak „opiekował” się swoim siostrzeńcem, że ten… chciał popełnić samobójstwo.
Zapytałam moich kursantów, czy ktoś z nich zechciałby się zamienić – wejść w „skórę” Paganiniego w zamian za sławę diabelskiego skrzypka, wirtuoza wszechczasów. Chętnych nie było.
Młody Niccolo Paganini również był źródłem utrzymania dla swojej rodziny i popijającego ojca. Większość jego biografów prześciga się w opowieściach o tym, jak to małe dziecko zamykano w komórce na wiele godzin, by „doszlifowało” utwór. Następnie wypuszczano, stawiano przed zmęczonym, głodnym malcem talerz pełen smakołyków i… kazano zagrać to, czego się w międzyczasie nauczył. Pomyłka skutkowała brakiem posiłku i kolejnymi godzinami pod kluczem. By odpocząć i najeść się, mały Niccolo – przyszły niedościgniony geniusz skrzypiec – uciekał z domu.