Gdy, jako redakcja, zdecydowaliśmy o tym, że jeden z numerów „Kredy” będzie poświęcony edukacji muzycznej, wydawało mi się, że nie będę miał o czym pisać. Jednak po pewnym czasie uzmysłowiłem sobie, że ja także przeżyłem swego rodzaju muzyczne katharsis .
Zawsze lubiłem muzykę, ale bardziej jako odbiorca i to ten raczej „popularny”. Na obozach harcerskich zazdrościłem druhom sprawnie używającym gitary oraz głosu, na spotkaniach rodzinnych podziwiałem osoby biegle posługujące się smyczkiem bądź klawiaturą. W latach osiemdziesiątych niecierpliwie czekałem na listę przebojów Trójki, a zanim nauczyłem się tańczyć, nieźle podeptałem kilka partnerek. Koncerty i słuchanie muzyki klasycznej omijałem z daleka, taki młodzieżowy „bon ton”.
Jednak w okolicy czterdziestki moja ukochana żona Ola dała mi kilka dni na samodzielny wypad mający na celu odpoczynek, lekturę – generalnie: relaks. Z racji tego, że mieszkamy na wsi, jako pewną formę odmiany wybrałem pobyt w mieście. Dzięki mało turystycznej porze (początek marca) bliski i tani okazał się Wiedeń.
Planując podróż, myślałem, że głównie będę przesiadywał przy wiedeńskiej kawie w Café Prückel, czytał książki, przyglądał się przechodniom i odwiedzał wiedeńskie galerie obrazów. Stało się jednak inaczej. Spotkanie z muzyką zaczęło się już w momencie, gdy poszedłem do jednego z kościołów na mszę świętą. Kościół nie był typowy, przynajmniej dla mnie, należał bowiem do Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, dobrze znanego w Polsce pod swojską nazwą „krzyżacy”. Kompleks budynków zakonu znajduje się na tyłach katedry św. Stefana, przy ulicy Singerstrasse 7. Eucharystia w otoczeniu tarcz herbowych rycerstwa niemieckiego, kadry niczym z filmu Aleksandra Forda. Wróćmy jednak do wrażeń muzycznych. W nawie głównej siedziało kilku staruszków (świeckich i zakonników), z młodzieży (40+) byłem tylko ja. W pewnym momencie nadszedł czas psalmu, do pulpitu podszedł jeden ze staruszków i zaśpiewał. Może to nie był Pavarotti, ale moim zdaniem było ok. Okazało się jednak, że niezupełnie. Mniej więcej w połowie śpiewu z tylnych rzędów zaczęły dobiegać głośne okrzyki „falscht, falscht!!! ”, co (jak się domyśliłem) oznacza „fałszuje!”. Nasz solista stropił się, zaczął jeszcze raz i przy lekkim wtórze cichego gderania ze strony współbraci dokończył śpiewanie psalmu. Dla obecnych tam wiedeńczyków bardzo ciężko było przejść obojętnie wobec faktu, że ktoś zmienia właściwą melodię, fałszuje. Takie epizody przybliżają miasto i jego mieszkańców.