Nie ulega wątpliwości, że ocenianie innych nie jest dobre. Kiedy oceniamy naszych bliźnich, wyrażamy subiektywny pogląd na ich temat. Jest to porównanie pewnej części otaczającej nas rzeczywistości z naszymi ideałami, wyobrażeniami lub stworzonymi przez nas definicjami. Oceny są zwykle wynikiem jakiegoś impulsu, są bardzo szybkie i często nieprzemyślane. Ocenianie pociąga za sobą porównywanie siebie do innych albo porównywanie bliskich nam osób. A przecież – wiemy to z każdej mądrej książki na temat wychowania – porównywać nie wolno, szczególnie dzieci.
Wyobraźmy sobie standardową scenkę. Spotyka się dwoje rodziców, którzy od niedawna mają dzieci w szkole. O czymże mogą rozmawiać? Dobrych kilka lat temu dyskutowałam z jedną mamą nad bezsensownością oceniania w szkołach. Obie miałyśmy negatywne podejście do ocen. W tej kwestii niewątpliwie się zgadzałyśmy. Oczywiście był to rzeczowy argument za edukacją domową, ale moja rozmówczyni z dumą odbiła piłeczkę, mówiąc, że w szkole jej dzieci również zlikwidowano zupełnie oceny w klasach 1-3. Zaciekawiło mnie to i bardzo pochwaliłam ideę tej państwowej szkoły (był to czas, kiedy w klasach 1-3 nie było jeszcze wymogu oceny opisowej). Dumna mama za chwilę dodała, że teraz w szkole dzieci dostają słoneczka lub deszczowe chmurki.
Miałam w swoim życiu epizod gimnazjalny. Uczyłam fizyki przez dwa lata. Pierwszy rok mojej pracy nauczycielskiej był dla mnie trudnym zderzeniem z rzeczywistością oceniania. Widziałam, że niektórzy uczniowie są bardzo zdolni, ale niewiele pracują. Być może tyle im w życiu starczy, fizykę rozumieli, a robienie większej liczby zadań było ich zdaniem nudne i bezsensowne. Nie brakowało też uczniów, którzy pomimo szczerych chęci nie byli w stanie zrozumieć, o co mi chodzi. Robili dużo dodatkowych prac, byli bardzo aktywni, prosili mnie o dodatkowe wyjaśnienia. Widziałam, że bardzo chcą, ale być może nie nadszedł jeszcze czas, by objęli swoim rozumem tę część nauki, może ten czas miał przyjść dla nich później. Bywały dni, kiedy pojętny – w mojej ocenie – uczeń był zupełnie nieprzygotowany, zdekoncentrowany i po prostu nawalał. Wtedy pojawiało się pytanie: czy to aby nie pierwsza miłość? Męczyłam się z tym bardzo, bo nie wiedziałam, co ostatecznie mam oceniać. Umiejętności, poziom przyswojonej wiedzy z podstawy programowej, poziom zrozumienia tej wiedzy? A może raczej zaangażowanie i to, czy im się chce, czy są uważni? Musiałam się też zmierzyć się z innym problemem: czy jak „dobry” uczeń nawali, to oceniać go nisko, czy mu darować? (Bo przecież widać, że ma w tym dniu jakąś niemoc). Ale co w takim razie ze słabszym, który też się nie przygotuje? A czy ten słabszy naprawdę jest słabszy? Może to ja nie znalazłam sposobu, by skutecznie wytłumaczyć mu materiał? Zatem czy wystawiając oceny tym uczniom, oceniam też… samą siebie? Myślę, że takie dylematy miało wielu nauczycieli i wielu uczniów doświadczyło tej niesprawiedliwości.
Jak to jest, że jako dorośli staramy się pracować nad swoim charakterem i nie oceniać innych, a od przedszkola aż po same studia cały czas oceniamy dzieci. Sami byliśmy oceniani przez około dwadzieścia lat, w tym czasie zdążono nas zaszufladkować, przydzielić do szuflady piątkowego czy trójkowego ucznia. Nieraz przez lata, już w dorosłości, walczymy z tą „wyuczoną” wadą, musimy mierzyć się z tymi etykietkami! Dlaczego zatem tkwimy nadal na poziomie wklejania dzieciom słoneczek i chmurek?